Album otwiera Angel of Death, który jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych (jeśli nie w ogóle najbardziej rozpoznawalnym) numerem Slayera. Utwór opowiada o wybrykach "doktora" Josepha Mengele w obozie Auschwitz-Birkenau, co wraz z hobby Jeffa Hannemana, który kolekcjonował pamiątki z III Rzeszy, spowodowało falę oskarżeń o sympatyzowanie z ideologią nazistowską. Oczywiście jest to bzdurą, ale jak doskonale wiadomo, wielu ludzi uwielbia dosłownie interpretować, lub nawet nadinterpretować teksty zespołów muzycznych, a także puszczać utwory od tyłu, w poszukiwaniu ukrytych treści, żeby tylko znaleźć sobie wroga, którego można oskarżać o całe zło na świecie (nawiązując do poprzedniej recenzji - wszyscy znamy przykład Stairway to Heaven). Sama strona muzyczna zaś to coś naprawdę wielkiego - gitary wyłaniają się na początku, szykując się do ataku, czekając na sygnał dany przez wrzask Toma Arayi (coś podobnego było na debiucie, z tym, że tutaj brzmi to zdecydowanie lepiej). Szaleje Dave Lombardo, jego przejścia nigdy się nie nudzą. A środkowa, wolniejsza sekcja, z jednym z najlepszych metalowych riffów w historii zawsze wywiera na mnie ogromne wrażenie. Podobnie jak solowa partia perkusji w końcówce. Palce (i uszy) lizać.
Z kolejnych siedmiu utworów żaden nie przekracza trzech minut długości. Wszystko jest maksymalnie skoncentrowane, gdy utwór się rozkręca to zatrzymać go tylko może... początek następnego. Kawałek numer dwa, Piece by Piece, jest utrzymany w dość średnim tempie, w porównanie do zdecydowanej większości albumu, ma chwytliwy refren, świetne intro, i ciekawe przyspieszenie Arayi przed ostatnim powtorzeniem refrenu.
Necrophobic to minuta i czterdzieści sekund rozpoczynające się niespokojnym riffem, który, gdy perkusja daje znak, przechodzi w niesamowicie szybki, agresywny utwór, z ciekawą partią z solówkami (idealnie pasującymi do szaleńczego charakteru Necrophobic). A końcówka to już w ogóle mistrzostwo - dodatkowe zagęszczenie, prowadzące do krzyku Toma i w końcu skandowane Necrophobic, can't control the paranoia, scared to die. I koniec. Mniam.
Altar of Sacrifice zaczyna się prawie marszowym nabiciem, przechodzącym w klasyczny thrashowy utwór Slayera, z tekstem nawiązującym do pierwszych dwóch płyt. Sama kompozycja jest bardzo ciekawa - zwrotka, refren, solo, ponownie refren i po słowach Enter to the realm of Satan następuje druga, jeszcze lepsza, bujająca część Altar of Sacrifice. Utwór zwalnia na końcu, przechodząc płynnie w intro do...
...Jesus Saves. Spokojne riffowanie na początek (motyw pojawiający się około trzydziestej piątej sekundy wyjątkowo przypadł mi do gustu), w pewnym momencie zaburzony przez chaotyczny, nerwowy riff, po czym Dave Lombardo zaczyna się napędzać, rozpoczynając kolejny pokaz szybkości (z naciskiem na refren, w którym Tom Araya wypluwa z siebie tekst z prędkością dobrego ckm'u).
Kolejny numer, Criminally Insane zaczyna się cicho, sama perkusja, która w pewnym momencie łamie rytm i reszta instrumentów, aż w końcu wokalista wchodzi z tekstem - Night will come and I will follow, for my victims no tomorrow. Utwór zaczyna się tym samym tekstem, którym się kończy, a środkowa partia to, tradycyjnie już na Reign in Blood, bardzo szybka praca muzyków, zwalniająca pod koniec. Bardzo solidny numer.
Mniej zmian tempa jest w Reborn, który przez ponad dwie minuty nieustannie atakuje. Kompozycja też prosta, oparta na zwrotce i refrenie, z solówkami pod koniec. Standardowy, ale chwytliwy.
Epidemic jest wolniejszy (ale to oczywiste, niewiele utworów nie jest, nawet na tym albumie) od Reborn, bardziej zróżnicowany, z bardzo dobrym riffem w końcówce, gdy utwór wyraźnie się wycisza i zwalnia. To ostatni kawałek z tej "krótkiej siódemki", prowadzący do dwóch kawałków kończących płytę, a które stały się na zawsze integralną częścią koncertów Slayera.
Postmortem to najwolniejszy numer na płycie, z genialnymi riffami, niemal marszowym początkiem, refrenem wychodzącym płynnie ze zwrotki. Druga strofa jest przedzielona dodatkowymi gitarowymi smaczkami, dodatkowo podnosząc jakość tegoż numeru. Po drugim refrenie, zakończonym przez Toma Arayę krzykiem w dość wysokich rejestrach, oraz po ponownym odegraniu intra, atmosfera się zagęszcza, kolejny motyw brzmi szarpiąco, bardziej chaotycznie, a gdy się kończy i wybrzmiewa, wchodzi ostatnia partia utworu - i tutaj dopiero jest szybko! Kompozycja ze świetnymi pomysłami, rozwijająca się, mogłaby się znaleźć na Hell Awaits, z tą różnicą, że to utwór lepszy od większości tych z poprzedniego albumu. Na koniec nie można zapomnieć, o tym, że po zakończeniu Postmortem rozpętuje się burza. I to dosłownie - słychać grzmot i silną ulewę, a wśród sprzężeń gitarowych i dudniących, trzykrotnych uderzeń Lombardo czai się ostatni utwór...
Raining Blood. Riff, który wyłania się z tej burzy jest moim ulubionym na tej płycie, jak również w całej dyskografii Slayera. W ogole, to co wyróżnia ten utwór, to RIFFY - jest zdominowany przez gitary, wokalu jest stosunkowo mało, jednak świetnie współistnieje z resztą instrumentów, gdy już się pojawia. Żeby oddać sprawiedliwość Raining Blood musiałbym praktycznie każdy kolejny riff analizować osobno i wymyślać miliony epitetów, które określiłyby ich wspaniałość. Pozostawię więc opis tego utworu w tym miejscu, jednym słowem określając ostatni numer na Reing in Blood - perfekcja. I znowu grzmot i deszcz, aż do całkowitego wyciszenia... Ciekawostka: cover tegoż utworu nagrała m.in. Tori Amos, ale gdyby nie tekst, możnaby się nie zorientować, hehe.
Slayer zrobił ogromny krok naprzód. I to zarówno w stosunku do pierwszych dwóch albumów, jak i do konkurencji. Wraz z dwoma innymi dziełami z tego roku, Darkness Descends zespołu Dark Angel, oraz Pleasure to Kill niemieckiego Kreatora, Reign in Blood stanowi fundament nie tylko dalszego rozwoju thrashu, ale czegoś więcej - na tym fundamencie powstał bardziej ekstremalny gatunek - death metal. Szybkość, chwytliwość riffów i motywów wokalnych, doskonała postawa Dave'a Lombardo, znakomita produkcja Ricka Rubina (przy całej swojej bezlitosnej zawartości brzmi czysto, klarownie, wszystko słychać), oraz oczywiście rewelacyjne kompozycje (mniej lub bardziej skomplikowane, jednak, mimo znacznej szybkości i gęstości grania, każda ma swój niepowtarzalny, indywidualny charakter). Najlepszy album thrashowy, wzór do naśladowania.
Ocena: 10/10
PS. Jak na razie potwornie dużo wysokich ocen. Ale spokojnie, na niższe też nadejdzie pora...
2 komentarze:
haha! dobre oceny są przez to że Towarzysz Obywatel ma w kolekcji praktycznie same genialne lub bardzo dobre płyty :P a jak wszyscy dobrze wiedzą, z pustego i Salomon nie naleje :D
hey johnny depp!
Prześlij komentarz