Po dobrym, aczkolwiek przyjętym z niejakim rozczarowaniem i powściągliwymi recenzjami trzecim albumem zespołu, zorientowanym na folk-rock, Plant, Page, Jones i Bonham, którzy pierwszymi dwiema płytami wstrząsnęli światem muzyki rozrywkowej, wraz z Black Sabbath oraz Deep Purple dodając ciężaru do wyrastającego z bluesa rock'n'rolla lat 60-tych, stanęli przed dość trudnym zadaniem - w jaką stronę pójść? Wrócić do bardziej bluesowych początków, dalej brnąć w folk? No i wydumali - znaleźli złoty środek, zarówno pod względem doboru kompozycji, jak i wartości każdej z nich.
Zaczyna się mocnym uderzeniem - Black Dog. Dziwne intro, po czym wchodzi Robert Plant a capella, a gdy kończy frazę, Jimmy Page kradnie utwór jednym z najlepszych riffów, jakie w życiu słyszałem. I taki jest ten utwór - stop-and-go action, jakby to stwierdzili użytkownicy języków anglosaskich. Plant i Page pojedynkują się, wokal i gitara uzupełniają się wspaniale, utwó zwalnia i przyspiesza, momentami daje chwilę wytchnienia, by potem zaatakować z całą mocą. Fantastyczne, otwieracz lepszy od Immigrant Song, a nawet od Whole Lotta Love. Ale czy dalej będzie tak samo dobrze?
Rock and Roll - tytuł prosty, tak jak i sam utwór w zasadzie, oparty na dwunastotaktowym bluesowym pochodzie akordów. Prosty, ale jakże energiczny, ze szczyptą typowo zeppelinowskiej wrażliwości. Bez fajerwerków, ale od razu słychać, co to za zespół. Bardzo udany romans z rock and rollem.
Kolejny na liście utwór po prostu płynie, naturalnie, przepięknie jednym słowem. Zeppelini wracają do folk rocka (z przewagą folku w zasadzie) z III, duet gitary akustycznej i mandoliny odzwierciedlony jest w liniach wokalnych duetu Plant - Sandy Denny. Wokalistka Fairport Convention jest naprawdę wspaniałym dodatkiem do tego albumu, a w tym utworze przyczynia się do stworzenia prawdziwej magii. Kolejne motywy przenikają się, uzupełniają, wszystko do siebie pasuje, a wokal męski i damski w zasadzie nie bardzo się różnią (hehe). Jak dla mnie - samo The Battle of Evermore jest lepsze od większości płyty Led Zeppelin III, nastawionej głownie na folkowe utwory. Ścisła czołówka w karierze LZ w ogóle.
Stairway to Heaven? Słabizna, jeden z najgorszych utworów wszech czasów, nic dziwnego, że nikt tego dzisiaj nie pamięta. Nudny, w ogóle się nie rozwija, w ciągu ośmiu minut dzieje się ciągle to samo...
A teraz odwróćcie sens powyższego stwierdzenia i dostaniecie prawdę. Problem polega na tym, że jeśli o czwartej płycie Zeppków powiedziano już wszystko, to o Stairway to Heaven powiedziano właściwie za dużo, nie ma tutaj nic do dodania. Nie zmienia to faktu, że wszelkie pochwały sa jak najbardziej zasłużone, piękne motywy gitarowe znają wszyscy, linie wokalne z zagadkowym, przedziwnym tekstem również. Jednak to, co czyni ten numer wyjątkowym jest naturalne, płynne narastanie napięcia, dodawanie kolejnych, coraz bardziej dynamicznych i ciężkich motywów, aż do przejęcia ciężaru przez Page'a we wspaniałej, klasycznej solówce. A ten finał - rewelacja. Kanon rocka (zupełnie jakby ktoś nie wiedział, hehe). Przereklamowany? W żadnym wypadku, ewentualnie można powiedzieć, że odrobinę "zarżnięty" przed te wszystkie lata, ale nawet mimo to broni się doskonale.
Kolejne trzy utwory pozostają jakby w cieniu reszty albumu, ale nie można dać się zwieść - to także wspaniale numery. Pierwszy z nich, Misty Mountain Hop, to skoczny, wesolutki numer z sympatycznym riffem i tekstem o marihuanie i motywach z Tolkiena - czyli to, co Zeppelini lubią najbardziej. Bardzo dobry, lżejszy w formie i treści kawałek.
Four Sticks zawdzięcza nazwę Johnowi Bonhamowi - to właśnie perkusista zespołu jest tutaj głównym aktorem. Używając dwóch zestawów pałek jednocześnie i mieszając podziałami rytmicznymi nadaje kompozycji niepowtarzalny charakter. Trochę może denerwować maniera Planta w refrenie, ale mimo, że to chyba najsłabszy kawałek na ZOSO, to ciągle trzyma dobry poziom.
Wracamy do folk rocka, tym razem spokojna balladka Going to California, najkrótszy numer w zestawie, działający kojąco po dziwacznym Four Sticks, wszystko gra jak należy, napięcie rośnie i wraca do normy gdy Plant wchodzi w wyższe rejestry. Ale to tylko przygrywka do...
When the Levee Breaks. To dopiero kolos. Oparty na bluesowym numerze z 1929 roku o wielkiej powodzi spowodowanej przez rzekę Mississippi, ten kawałek jest zdecydowanie moim ulubionym z całej dyskografii zespołu. Charakterystyczny, samplowany m.in. przez Beastie Boys motyw perkusyjny, nagrywany... na klatce schodowej (Bonham na samym dole, mikrofony dużo wyżej), nadaje niepowtarzalnego charakteru niespokojnym riffom tego utworu. Dwie zwrotki prowadzą do momentu, w którym dowództwo na chwilę obejmuje Page, lecz za chwilę na świetny motyw gitarowy nakładają się moje ulubione wokalizy Planta... Jak dla mnie - nie powstało wiele momentów lepszych w muzyce rockowej od środkowej części When the Levee Breaks. A utwór jako całość powala mnie za każdym razem.
Nie tylko w opinii wielu krytyków, zagorzałych fanów Zeppelin, a także ludzi ogólnie zainteresowanych muzyką, ale także według mnie Czwórka to największe osiągnięcie tego niezwykle istotnego zespołu, a Black Dog, The Battle of Evermore czy When the Levee Breaks pokazują, że chłopaki potrafili znaleźć się zarówno w niemal metalowych riffach, folkowych kompozycjach o onirycznym charakterze, jak i bluesowych klasykach. Wielki pokłon z mojej strony.
Ocena: 10/10
1 komentarz:
hehe, prawda lee to
Prześlij komentarz