sobota, 29 sierpnia 2009

JESU - JESU

Justin K. Broadrick to już legenda na scenie muzyki, nazwijmy to, niezależnej. Najpierw jako twórca Final (początkowo zespół punkowy z automatem perkusyjnym, później ewoluował w stronę muzyki elektronicznej), perkusista Fall of Because (mocno inspirowany, jak sama nazwa wskazuje, wczesnymi dokonaniami wielkiego Killing Joke), trafił do Napalm Death, gdzie jako gitarzysta przyczynił się do nadania kształu nowemu gatunkowi ekstremalnego punk rocka, skrzyżowanego z riffami inspirowanymi twórczością m.in. szwajcarskiego Celtic Frost - grindcore'owi. Po nagraniu dema, które stało się stroną A albumu Scum, Justin ponownie zasiadł za zestawem perkusyjnym, tym razem w Head of David. Po dwóch latach, w 1988 roku, ruszył najważniejszy projekt muzyczny w życiu Justina K. Broadricka, którego działalność jest jednym z największych wydarzeń na scenie industrialnego metalu, a jego muzyka była inspiracją dla wielu późniejszych twórców (m.in. Danzig, Faith No More, Korn czy Ministry - dwa pierwsze zespoły nawet proponowały w swoim czasie Justinowi posadę gitarzysty, jednak ten konsekwentnie odmawiał przystąpienia do bardziej popularnych, ale także bardziej mainstreamowych kapel). Płyty takie jak Streetcleaner, Slavestate czy Selfless do dziś robią ogromne wrażenie (szczególnie ta pierwsza, ze swoją przytłaczającą, apokaliptyczną, odhumanizowaną atmosferą, takiej muzyki mógłby słuchać Arnold Schwarzenegger w Terminatorze, haha). W międzyczasie Broadrick udzielał się również w przeróżnym charakterze w wielu innych projektach, m.in. hip-hopowych (genialne Techo Animal czy Ice). W 2002 roku Godflesh przestaje istnieć, a w 2004 z kolei Justin powraca z nowym głównym projektem - Jesu. Płyta omawiana w tejże recenzji jest drugim wydawnictwem zespołu, zaś pierwszą "dużą" płytą (wcześniej wyszła dwuutworowa EPka - Heart Ache).

Dla nieprzygotowanego słuchacza na pewno może być to ciężkie przeżycie - muzyka jest powolna, dosyć ciężka, nie ma wielu zmian tempa, utwory długie, a wokal smutny, dośc monotonny, ogólnie atmosfera w sporym stopniu dołująca. Jeśli ktoś nie lubi takich elementów - na pewno nie podejdzie mu Jesu, czy w zasadzie jakikolwiek zespół reprezentujący pokrewne gatunki muzyczne. Czy jest to jednak wada? No nie, taka jest istota tegoż projektu, tak samo nie można winić Ice Cube'a za to, że rapuje, albo Immolation za to, że grają death metal - o to im właśnie chodzi. Cały skecz polega na tym, żeby utwory były dobre i osiągały zamierzony efekt. A czy tak jest w przypadku Jesu?

Pierwsze co zwraca uwagę posiadacza albumu (chyba, że ktoś z empeczy jedzie, hehe), to świetna okładka, dwuwarstwowa, z charakterystycznym oknem. Bije od niej chłodem, który idealnie koresponduje z zawartością muzyczną.

Co do utworów, zaczynamy z Your Path to Divinity. W zasadzie nie będę tutaj powtarzał cech utworów zawartych w przedostatnim akapicie, bo te są wspólne dla całego albumu. A otwieracz nie jest czymś niezwykle dobrym - ot, przyzwoity numer, dający ogólny pogląd na sytuację - w przeciwieństwie do większości twórczości Godflesh jest tutaj łagodniej, a Justin śpiewa czystym głosem (i wychodzi mu to naprawdę dobrze). Wielu genialnych motywów w pierwszym kawałku jednak nie ma.

Drugi numer to Friends Are Evil, i tutaj jest o wiele lepiej. Zarówno niesamowicie ciężki wstęp, przechodzący fajnym riffem do głównej części utworu, jak i bardzo dobre zwrotki, swoim klimatem przytłaczają. And all the stones I've thrown, they come back twice as strong. And all the stones I've thrown, tell me that nothing lasts. Smutne, prawda? Utwór zdecydowanie należy zapisać na plus.

Kolejny kawałek to kolejne ponaddziewięciominutowe dzieło o smutku - Tired of Me. Tutaj tekst już jest wyjątkowo depresyjny - And I'm so tired of me, withered and unclean. I'm too blind to see, shit that is me. Hoho, nie ma żartów. Do tego bardzo ładne melodyjki tu i ówdzie przyczyniają się do obrazu rozpaczy. Ale nie nędzy i rozpaczy, co to, to nie. Bardzo dobry utwór, mój ulubiony na tym albumie - jest w tym coś magicznego.

Najkrótszy tutaj We All Faulter atmosferą się nie różni od reszty, ale nie jest tak dobry jak poprzednie dwa utwory. Zaczyna się co prawda dosyć godfleshowym w swojej naturze riffem, ale nakładające się później kolejne warstwy gitar nie dają aż takiego efektu. Zwrotki też nie są jakieś specjalne. Przyzwoicie, ale tylko tyle.

Jedenaście minut i dwadzieścia trzy sekundy - tyle liczy sobie najdłuższy na płycie utwór, Walk on Water. I tu jest dużo lepiej niż w najkrótszym We All Faulter. Świetna atmosfera, dobry wokal, bardzo ładne zwrotki. Bardzo dobry utwór, jeśli się wciągnąć, można się zapomnieć. A koło piątej minuty, gdy wszystko się wycisza i wokal wydobywa się jakby zza mgły - uszy lizać.

Sun Day jest drugi pod względem długości, ale jest odrobinę słabszy od poprzednika. Zaczyna się bardzo ładnie, elegancko wyłania się z ciszy niemal ambientownym motywem. Gitara pojawiająca się około minuty też bardzo w porządku. Wokal po raz kolejny skrojony tak, by brzmieć możliwie jak najbardziej melancholijnie, z ciekawym zastosowaniem pogłosu na końcu każdego wersu. Jednak mimo swojej niewątpliwie wysokiej jakości, w kategorii Ponaddziesięciominutowe kolosy nie jest aż tak hipnotyczny jak Walk on Water.

Najbardziej Godflesh słychać w Man/Woman, i to jest zdecydowanie najostrzejsza potrawa dnia. Przesterowany krzyk, niemal growl, górujący nad tym ciężkim potworem. Dla konserwatywnych wielbicieli najlepszego projektu Justina to prawdziwa uczta, ja jednak przedkładam nad Man/Woman utwory numer dwa i trzy.

Guardian Angel, podobnie jak utwór otwierający album, nie znajdzie się w czołówce moich ulubionych kawałkow na Jesu. Jako zamknięcie całości się sprawdza, jednak sam w sobie nie przyciąga uwagi i niewiele pozostaje w głowie.

Podsumowując, środek płyty zdecydowanie lepszy od brzegów. I tak jak jest tutaj kilka utworów bardzo dobrych, lub nawet genialnych, są też trochę gorsze, odpływające w stronę przeciętności. Jako całość jednak "pełnometrażowy" debiut Jesu się broni, to bardzo dobry album w swojej klasie, jakkolwiek nie rewelacyjny.

Ocena: 8/10

1 komentarz:

Unknown pisze...

jak dla mnie cała płyta jest genialna i nie jestem w stanie sprecyzować mocniejszych i słabszych momentów, bo takowe dla mnie nie istnieją! ale opinia to opinia :)