czwartek, 3 września 2009

THE BOONDOCK SAINTS - RECENZJA FILMU

Tekst o Taxi Driver był taki długi, bo była to dokładniejsza analiza filmu, który zrobił na mnie ogromne wrażenie i uważam go za naprawdę ważny. Generalnie recenzje filmów nie będą takie długie, a już na pewno nie będę pisał streszczeń fabuły, gdyż mija się to z celem. Dlatego też poniższa recenzja będzie znacznie krótsza.

Wyjaśnijmy sobie kilka rzeczy na sam początek. Uwielbiam dobre kino gangsterskie, uwielbiam filmy Tarantino (no, przynajmniej do Jackie Brown włącznie), uwielbiam Willema Dafoe, lubię, gdy film akcji przy okazji ma coś ciekawego do powiedzenia poza paroma strzelankami. Lubię także irlandzki akcent, hehe. Także jak widać, pochodziłem do Świętych z Bostonu z dużą nadzieją na ciekawy, trzymający w napięciu seans, ale okraszony odrobiną refleksji. Przeczytawszy parę dobrych opinii (porównania do Reservoir Dogs czy Pulp Fiction), rzuciwszy okiem na filmweb (nie, żebym jakoś specjalnie ufał gustom internautów tam umieszczających swoje opinie, ale zawsze to jakiś miernik) i zobaczywszy wysoką średnią (8,19/10 w momencie gdy piszę tę recenzję), nastawiłem się bardzo pozytywnie.

Plusy? Może pomysł, wprawdzie trochę tu Taxi Drivera, trochę Batmana, trochę różnych innych filmów o samotnych mścicielach, ale ogólnie ma to jakiś potencjał. Z kolei Willem Dafoe dwoi się i troi, żeby dodać trochę od siebie dla swojej postaci. A postać ta jest napisana skrajnie karykaturalnie - agent FBI, homoseksualista, uwielbia muzykę klasyczną i operę, człowiek wszechwiedzący, na podstawie marginalnych poszlak od razu dochodzi do rozwiązania (prócz jednej sytuacji, po której idzie się upić). I biorąc pod uwagę to, co musi tutaj robić (w tym jedna scena w końcówce... ale to trzeba zobaczyć), należy się trochę szacunku. Facet wypełniający rolę włoskiego kumpla dwóch młodych Irlandczyków jakiś tam potencjał komiczny ma. Od strony technicznej twórcy też starają się coś ciekawego pokazać...

Ale to nie wychodzi. Już denerwujące cięcia we wstępie, podczas napisów drażnią, niszcząc (i tak dość wątpliwy) komiczny charakter pierwszych ujęć. Fabuła to zlepek przeróżnych klisz zebranych z rozmaitych dokonań kina akcji (i to niekoniecznie nawet tych udanych), spojonych wątpliwymi motywacjami bohaterów. A ci, w ogromnej większości zagrani są przeciętnie, słabo, lub żenująco (szczególnie ciemnowłosy brat wypada tragicznie). Zresztą, skoro rolę w tym filmie dostał Ron Jeremy, to świadczy, że brali kogo się tylko dało, hehe. Dyskusyjny może być teledyskowy charakter wielu scenek, jednak jak dla mnie (w tym wypadku) ten zabieg służy tylko sztucznemu przedłużeniu ujęć, które lepiej wypadłyby w normalnym trybie narracyjnym.

Największy minus tego filmu to absolutnie nieudana próba zrobienia strzelaniny "z przekazem". Próba połączenia religii, problemu podwójnej moralności i ogólnie przestępczości zorganizowanej niszącej zachodnią cywilizację nie daje rezultatów w wyniku słabości realizacji tych pomysłów. Najmniejsza refleksja nie trafia do głowy, a nawet gdy pojawia się nadzieja, że jednak może być z tego coś więcej, pojawia się kolejna porcja klisz i żałosnych żartów. A już sama końcówka potwierdza, że to nie miała być w założeniu parodia (to by trochę wyratowało ten film) , ewentualnie można mówić o autoparodii w tym samym filmie.

Dobrych chęci twórcom nie można odmówić. Widać inspiracje Scorsese i Tarantino, trochę Luca Bessona z okolic Leona Zawodowca, jednak brak w tym mistrzowskiej ręki wyżej wymienionych twórców, tak więc zostajemy z filmem o pewnym potencjale, jednak totalnie spartaczonym. Da się to oglądać, ale nie ma w tym nic choćby niezłego. Spore ambicje dały mniej niż przeciętny efekt. Ogromny zawód.

I tak się zastanawiam - czy to ze mną coś nie w porządku? Skąd taka wysoka średnia ocen na filmweb.pl? Skoczyłem na rottentomatoes, żęby porównać, a tam... paręnaście procent pozytywnych recenzji. Uff, jednak nie jest ze mną tak źle.

Ocena: 4/10 (za dobre chęci głównie, i pojedyncze udane momenty)

sobota, 29 sierpnia 2009

JESU - JESU

Justin K. Broadrick to już legenda na scenie muzyki, nazwijmy to, niezależnej. Najpierw jako twórca Final (początkowo zespół punkowy z automatem perkusyjnym, później ewoluował w stronę muzyki elektronicznej), perkusista Fall of Because (mocno inspirowany, jak sama nazwa wskazuje, wczesnymi dokonaniami wielkiego Killing Joke), trafił do Napalm Death, gdzie jako gitarzysta przyczynił się do nadania kształu nowemu gatunkowi ekstremalnego punk rocka, skrzyżowanego z riffami inspirowanymi twórczością m.in. szwajcarskiego Celtic Frost - grindcore'owi. Po nagraniu dema, które stało się stroną A albumu Scum, Justin ponownie zasiadł za zestawem perkusyjnym, tym razem w Head of David. Po dwóch latach, w 1988 roku, ruszył najważniejszy projekt muzyczny w życiu Justina K. Broadricka, którego działalność jest jednym z największych wydarzeń na scenie industrialnego metalu, a jego muzyka była inspiracją dla wielu późniejszych twórców (m.in. Danzig, Faith No More, Korn czy Ministry - dwa pierwsze zespoły nawet proponowały w swoim czasie Justinowi posadę gitarzysty, jednak ten konsekwentnie odmawiał przystąpienia do bardziej popularnych, ale także bardziej mainstreamowych kapel). Płyty takie jak Streetcleaner, Slavestate czy Selfless do dziś robią ogromne wrażenie (szczególnie ta pierwsza, ze swoją przytłaczającą, apokaliptyczną, odhumanizowaną atmosferą, takiej muzyki mógłby słuchać Arnold Schwarzenegger w Terminatorze, haha). W międzyczasie Broadrick udzielał się również w przeróżnym charakterze w wielu innych projektach, m.in. hip-hopowych (genialne Techo Animal czy Ice). W 2002 roku Godflesh przestaje istnieć, a w 2004 z kolei Justin powraca z nowym głównym projektem - Jesu. Płyta omawiana w tejże recenzji jest drugim wydawnictwem zespołu, zaś pierwszą "dużą" płytą (wcześniej wyszła dwuutworowa EPka - Heart Ache).

Dla nieprzygotowanego słuchacza na pewno może być to ciężkie przeżycie - muzyka jest powolna, dosyć ciężka, nie ma wielu zmian tempa, utwory długie, a wokal smutny, dośc monotonny, ogólnie atmosfera w sporym stopniu dołująca. Jeśli ktoś nie lubi takich elementów - na pewno nie podejdzie mu Jesu, czy w zasadzie jakikolwiek zespół reprezentujący pokrewne gatunki muzyczne. Czy jest to jednak wada? No nie, taka jest istota tegoż projektu, tak samo nie można winić Ice Cube'a za to, że rapuje, albo Immolation za to, że grają death metal - o to im właśnie chodzi. Cały skecz polega na tym, żeby utwory były dobre i osiągały zamierzony efekt. A czy tak jest w przypadku Jesu?

Pierwsze co zwraca uwagę posiadacza albumu (chyba, że ktoś z empeczy jedzie, hehe), to świetna okładka, dwuwarstwowa, z charakterystycznym oknem. Bije od niej chłodem, który idealnie koresponduje z zawartością muzyczną.

Co do utworów, zaczynamy z Your Path to Divinity. W zasadzie nie będę tutaj powtarzał cech utworów zawartych w przedostatnim akapicie, bo te są wspólne dla całego albumu. A otwieracz nie jest czymś niezwykle dobrym - ot, przyzwoity numer, dający ogólny pogląd na sytuację - w przeciwieństwie do większości twórczości Godflesh jest tutaj łagodniej, a Justin śpiewa czystym głosem (i wychodzi mu to naprawdę dobrze). Wielu genialnych motywów w pierwszym kawałku jednak nie ma.

Drugi numer to Friends Are Evil, i tutaj jest o wiele lepiej. Zarówno niesamowicie ciężki wstęp, przechodzący fajnym riffem do głównej części utworu, jak i bardzo dobre zwrotki, swoim klimatem przytłaczają. And all the stones I've thrown, they come back twice as strong. And all the stones I've thrown, tell me that nothing lasts. Smutne, prawda? Utwór zdecydowanie należy zapisać na plus.

Kolejny kawałek to kolejne ponaddziewięciominutowe dzieło o smutku - Tired of Me. Tutaj tekst już jest wyjątkowo depresyjny - And I'm so tired of me, withered and unclean. I'm too blind to see, shit that is me. Hoho, nie ma żartów. Do tego bardzo ładne melodyjki tu i ówdzie przyczyniają się do obrazu rozpaczy. Ale nie nędzy i rozpaczy, co to, to nie. Bardzo dobry utwór, mój ulubiony na tym albumie - jest w tym coś magicznego.

Najkrótszy tutaj We All Faulter atmosferą się nie różni od reszty, ale nie jest tak dobry jak poprzednie dwa utwory. Zaczyna się co prawda dosyć godfleshowym w swojej naturze riffem, ale nakładające się później kolejne warstwy gitar nie dają aż takiego efektu. Zwrotki też nie są jakieś specjalne. Przyzwoicie, ale tylko tyle.

Jedenaście minut i dwadzieścia trzy sekundy - tyle liczy sobie najdłuższy na płycie utwór, Walk on Water. I tu jest dużo lepiej niż w najkrótszym We All Faulter. Świetna atmosfera, dobry wokal, bardzo ładne zwrotki. Bardzo dobry utwór, jeśli się wciągnąć, można się zapomnieć. A koło piątej minuty, gdy wszystko się wycisza i wokal wydobywa się jakby zza mgły - uszy lizać.

Sun Day jest drugi pod względem długości, ale jest odrobinę słabszy od poprzednika. Zaczyna się bardzo ładnie, elegancko wyłania się z ciszy niemal ambientownym motywem. Gitara pojawiająca się około minuty też bardzo w porządku. Wokal po raz kolejny skrojony tak, by brzmieć możliwie jak najbardziej melancholijnie, z ciekawym zastosowaniem pogłosu na końcu każdego wersu. Jednak mimo swojej niewątpliwie wysokiej jakości, w kategorii Ponaddziesięciominutowe kolosy nie jest aż tak hipnotyczny jak Walk on Water.

Najbardziej Godflesh słychać w Man/Woman, i to jest zdecydowanie najostrzejsza potrawa dnia. Przesterowany krzyk, niemal growl, górujący nad tym ciężkim potworem. Dla konserwatywnych wielbicieli najlepszego projektu Justina to prawdziwa uczta, ja jednak przedkładam nad Man/Woman utwory numer dwa i trzy.

Guardian Angel, podobnie jak utwór otwierający album, nie znajdzie się w czołówce moich ulubionych kawałkow na Jesu. Jako zamknięcie całości się sprawdza, jednak sam w sobie nie przyciąga uwagi i niewiele pozostaje w głowie.

Podsumowując, środek płyty zdecydowanie lepszy od brzegów. I tak jak jest tutaj kilka utworów bardzo dobrych, lub nawet genialnych, są też trochę gorsze, odpływające w stronę przeciętności. Jako całość jednak "pełnometrażowy" debiut Jesu się broni, to bardzo dobry album w swojej klasie, jakkolwiek nie rewelacyjny.

Ocena: 8/10

piątek, 21 sierpnia 2009

SLAYER - REIGN IN BLOOD

No to lecimy! W 1986 pod okiem producenta Ricka Rubina kwartet z Kalifornii nagrał swój zdecydowanie najważniejszy i najlepszy album. Po udanym debiucie oraz jeszcze lepszej drugiej płycie (oba albumy wzbudzały oczywiście ogromne kontrowersje ze względu na liczne odniesienia do satanizmu - oczywiście, to zawsze był tylko wizerunek mający współgrać z ekstremalnie brzmiącą muzyką, jak wszyscy wiedzą wokalista, Tom Araya, jest na codzień dość pobożnym katolikiem, jak przystało na imigranta z Chile), zespół znalazł się w ścisłej czołówce nowej gałęzi metalu - thrashu. Obok takich formacji jak Metallica (wówczas już z trzema albumamy na koncie, w tym z genialnym Ride the Lightning oraz doskonale przyjętym Master of Puppets), Megadeth (na koncie debiut, a miesiąc po Reign in Blood wyszedł ich opus magnum - Peace Sells... But Who's Buying?) czy Exodus przewodzili kalifornijskiej scenie, podczas gdy w Nowym Jorku dominował Anhrax, a wczesne albumy nagrywał Overkill. Nowy gatunek miał już swoje charakterystyczne brzmienie, oparte na heavy metalowych podstawach danych przez takie zespoły jak Judas Priest, Iron Maiden, Diamond Head, Venom, Motorhead, a wcześniej Black Sabbath, skrzyżowany z punkowym szaleństwem, czerpanym garściami przez młodych buntowników z Bay Area. Popularność zespołów rosła, lecz podczas gdy Metallica czy Anthrax z każdym kolejnym albumem brzmieli bardziej mainstreamowo (co nie jest absolutnie zarzutem), Slayer postanowił zrobić coś innego - po szorstkiej Hell Awaits, która przy całej swojej ekstremalności była pełna długich, niemal progresywnych w swojej strukturze numerów, przyszedł czas na maksymalnie skoncentrowaną zawartość. I wyszło rewelacyjnie.

Album otwiera Angel of Death, który jest chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych (jeśli nie w ogóle najbardziej rozpoznawalnym) numerem Slayera. Utwór opowiada o wybrykach "doktora" Josepha Mengele w obozie Auschwitz-Birkenau, co wraz z hobby Jeffa Hannemana, który kolekcjonował pamiątki z III Rzeszy, spowodowało falę oskarżeń o sympatyzowanie z ideologią nazistowską. Oczywiście jest to bzdurą, ale jak doskonale wiadomo, wielu ludzi uwielbia dosłownie interpretować, lub nawet nadinterpretować teksty zespołów muzycznych, a także puszczać utwory od tyłu, w poszukiwaniu ukrytych treści, żeby tylko znaleźć sobie wroga, którego można oskarżać o całe zło na świecie (nawiązując do poprzedniej recenzji - wszyscy znamy przykład Stairway to Heaven). Sama strona muzyczna zaś to coś naprawdę wielkiego - gitary wyłaniają się na początku, szykując się do ataku, czekając na sygnał dany przez wrzask Toma Arayi (coś podobnego było na debiucie, z tym, że tutaj brzmi to zdecydowanie lepiej). Szaleje Dave Lombardo, jego przejścia nigdy się nie nudzą. A środkowa, wolniejsza sekcja, z jednym z najlepszych metalowych riffów w historii zawsze wywiera na mnie ogromne wrażenie. Podobnie jak solowa partia perkusji w końcówce. Palce (i uszy) lizać.

Z kolejnych siedmiu utworów żaden nie przekracza trzech minut długości. Wszystko jest maksymalnie skoncentrowane, gdy utwór się rozkręca to zatrzymać go tylko może... początek następnego. Kawałek numer dwa, Piece by Piece, jest utrzymany w dość średnim tempie, w porównanie do zdecydowanej większości albumu, ma chwytliwy refren, świetne intro, i ciekawe przyspieszenie Arayi przed ostatnim powtorzeniem refrenu.

Necrophobic to minuta i czterdzieści sekund rozpoczynające się niespokojnym riffem, który, gdy perkusja daje znak, przechodzi w niesamowicie szybki, agresywny utwór, z ciekawą partią z solówkami (idealnie pasującymi do szaleńczego charakteru Necrophobic). A końcówka to już w ogóle mistrzostwo - dodatkowe zagęszczenie, prowadzące do krzyku Toma i w końcu skandowane Necrophobic, can't control the paranoia, scared to die. I koniec. Mniam.

Altar of Sacrifice zaczyna się prawie marszowym nabiciem, przechodzącym w klasyczny thrashowy utwór Slayera, z tekstem nawiązującym do pierwszych dwóch płyt. Sama kompozycja jest bardzo ciekawa - zwrotka, refren, solo, ponownie refren i po słowach Enter to the realm of Satan następuje druga, jeszcze lepsza, bujająca część Altar of Sacrifice. Utwór zwalnia na końcu, przechodząc płynnie w intro do...

...Jesus Saves. Spokojne riffowanie na początek (motyw pojawiający się około trzydziestej piątej sekundy wyjątkowo przypadł mi do gustu), w pewnym momencie zaburzony przez chaotyczny, nerwowy riff, po czym Dave Lombardo zaczyna się napędzać, rozpoczynając kolejny pokaz szybkości (z naciskiem na refren, w którym Tom Araya wypluwa z siebie tekst z prędkością dobrego ckm'u).

Kolejny numer, Criminally Insane zaczyna się cicho, sama perkusja, która w pewnym momencie łamie rytm i reszta instrumentów, aż w końcu wokalista wchodzi z tekstem - Night will come and I will follow, for my victims no tomorrow. Utwór zaczyna się tym samym tekstem, którym się kończy, a środkowa partia to, tradycyjnie już na Reign in Blood, bardzo szybka praca muzyków, zwalniająca pod koniec. Bardzo solidny numer.

Mniej zmian tempa jest w Reborn, który przez ponad dwie minuty nieustannie atakuje. Kompozycja też prosta, oparta na zwrotce i refrenie, z solówkami pod koniec. Standardowy, ale chwytliwy.

Epidemic jest wolniejszy (ale to oczywiste, niewiele utworów nie jest, nawet na tym albumie) od Reborn, bardziej zróżnicowany, z bardzo dobrym riffem w końcówce, gdy utwór wyraźnie się wycisza i zwalnia. To ostatni kawałek z tej "krótkiej siódemki", prowadzący do dwóch kawałków kończących płytę, a które stały się na zawsze integralną częścią koncertów Slayera.

Postmortem to najwolniejszy numer na płycie, z genialnymi riffami, niemal marszowym początkiem, refrenem wychodzącym płynnie ze zwrotki. Druga strofa jest przedzielona dodatkowymi gitarowymi smaczkami, dodatkowo podnosząc jakość tegoż numeru. Po drugim refrenie, zakończonym przez Toma Arayę krzykiem w dość wysokich rejestrach, oraz po ponownym odegraniu intra, atmosfera się zagęszcza, kolejny motyw brzmi szarpiąco, bardziej chaotycznie, a gdy się kończy i wybrzmiewa, wchodzi ostatnia partia utworu - i tutaj dopiero jest szybko! Kompozycja ze świetnymi pomysłami, rozwijająca się, mogłaby się znaleźć na Hell Awaits, z tą różnicą, że to utwór lepszy od większości tych z poprzedniego albumu. Na koniec nie można zapomnieć, o tym, że po zakończeniu Postmortem rozpętuje się burza. I to dosłownie - słychać grzmot i silną ulewę, a wśród sprzężeń gitarowych i dudniących, trzykrotnych uderzeń Lombardo czai się ostatni utwór...

Raining Blood. Riff, który wyłania się z tej burzy jest moim ulubionym na tej płycie, jak również w całej dyskografii Slayera. W ogole, to co wyróżnia ten utwór, to RIFFY - jest zdominowany przez gitary, wokalu jest stosunkowo mało, jednak świetnie współistnieje z resztą instrumentów, gdy już się pojawia. Żeby oddać sprawiedliwość Raining Blood musiałbym praktycznie każdy kolejny riff analizować osobno i wymyślać miliony epitetów, które określiłyby ich wspaniałość. Pozostawię więc opis tego utworu w tym miejscu, jednym słowem określając ostatni numer na Reing in Blood - perfekcja. I znowu grzmot i deszcz, aż do całkowitego wyciszenia... Ciekawostka: cover tegoż utworu nagrała m.in. Tori Amos, ale gdyby nie tekst, możnaby się nie zorientować, hehe.

Slayer zrobił ogromny krok naprzód. I to zarówno w stosunku do pierwszych dwóch albumów, jak i do konkurencji. Wraz z dwoma innymi dziełami z tego roku, Darkness Descends zespołu Dark Angel, oraz Pleasure to Kill niemieckiego Kreatora, Reign in Blood stanowi fundament nie tylko dalszego rozwoju thrashu, ale czegoś więcej - na tym fundamencie powstał bardziej ekstremalny gatunek - death metal. Szybkość, chwytliwość riffów i motywów wokalnych, doskonała postawa Dave'a Lombardo, znakomita produkcja Ricka Rubina (przy całej swojej bezlitosnej zawartości brzmi czysto, klarownie, wszystko słychać), oraz oczywiście rewelacyjne kompozycje (mniej lub bardziej skomplikowane, jednak, mimo znacznej szybkości i gęstości grania, każda ma swój niepowtarzalny, indywidualny charakter). Najlepszy album thrashowy, wzór do naśladowania.

Ocena: 10/10

PS. Jak na razie potwornie dużo wysokich ocen. Ale spokojnie, na niższe też nadejdzie pora...

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

LED ZEPPELIN -

Reaktywacja bloga nadeszła! A przełamaniu niemocy twórczej pomóc ma kolejna z moich "płyt życia". Na, dawno już obiecywane, Reign in Blood oraz dwie pozostałe płyty z Top 3 Monster Magnet, czas przyjdzie niebawem, i to dość szybko, bo to aż wstyd tak zwlekać. Tymczasem jednak absolutna klasyka rocka, muzyki w ogóle. W zasadzie Ameryki nie odkryję, same banały będą latać w całym tekście, bo wszystko zostało już powiedziane i zrobione w milionach recenzji, artykułów, publikacji i analiz. Nic to jednak, wyjątkowe płyty mają w moim sercu (jak i uszach, hehe) wyjątkowe miejsce i będzie to uwidocznione na tymże blogu. A o jaką płytę chodzi? O album bez tytułu - Four Symbols, The Fourth Album, Zoso, Untitled, Runes... albo po prostu - Led Zeppelin IV.

Po dobrym, aczkolwiek przyjętym z niejakim rozczarowaniem i powściągliwymi recenzjami trzecim albumem zespołu, zorientowanym na folk-rock, Plant, Page, Jones i Bonham, którzy pierwszymi dwiema płytami wstrząsnęli światem muzyki rozrywkowej, wraz z Black Sabbath oraz Deep Purple dodając ciężaru do wyrastającego z bluesa rock'n'rolla lat 60-tych, stanęli przed dość trudnym zadaniem - w jaką stronę pójść? Wrócić do bardziej bluesowych początków, dalej brnąć w folk? No i wydumali - znaleźli złoty środek, zarówno pod względem doboru kompozycji, jak i wartości każdej z nich.

Zaczyna się mocnym uderzeniem - Black Dog. Dziwne intro, po czym wchodzi Robert Plant a capella, a gdy kończy frazę, Jimmy Page kradnie utwór jednym z najlepszych riffów, jakie w życiu słyszałem. I taki jest ten utwór - stop-and-go action, jakby to stwierdzili użytkownicy języków anglosaskich. Plant i Page pojedynkują się, wokal i gitara uzupełniają się wspaniale, utwó zwalnia i przyspiesza, momentami daje chwilę wytchnienia, by potem zaatakować z całą mocą. Fantastyczne, otwieracz lepszy od Immigrant Song, a nawet od Whole Lotta Love. Ale czy dalej będzie tak samo dobrze?

Rock and Roll - tytuł prosty, tak jak i sam utwór w zasadzie, oparty na dwunastotaktowym bluesowym pochodzie akordów. Prosty, ale jakże energiczny, ze szczyptą typowo zeppelinowskiej wrażliwości. Bez fajerwerków, ale od razu słychać, co to za zespół. Bardzo udany romans z rock and rollem.

Kolejny na liście utwór po prostu płynie, naturalnie, przepięknie jednym słowem. Zeppelini wracają do folk rocka (z przewagą folku w zasadzie) z III, duet gitary akustycznej i mandoliny odzwierciedlony jest w liniach wokalnych duetu Plant - Sandy Denny. Wokalistka Fairport Convention jest naprawdę wspaniałym dodatkiem do tego albumu, a w tym utworze przyczynia się do stworzenia prawdziwej magii. Kolejne motywy przenikają się, uzupełniają, wszystko do siebie pasuje, a wokal męski i damski w zasadzie nie bardzo się różnią (hehe). Jak dla mnie - samo The Battle of Evermore jest lepsze od większości płyty Led Zeppelin III, nastawionej głownie na folkowe utwory. Ścisła czołówka w karierze LZ w ogóle.

Stairway to Heaven? Słabizna, jeden z najgorszych utworów wszech czasów, nic dziwnego, że nikt tego dzisiaj nie pamięta. Nudny, w ogóle się nie rozwija, w ciągu ośmiu minut dzieje się ciągle to samo...

A teraz odwróćcie sens powyższego stwierdzenia i dostaniecie prawdę. Problem polega na tym, że jeśli o czwartej płycie Zeppków powiedziano już wszystko, to o Stairway to Heaven powiedziano właściwie za dużo, nie ma tutaj nic do dodania. Nie zmienia to faktu, że wszelkie pochwały sa jak najbardziej zasłużone, piękne motywy gitarowe znają wszyscy, linie wokalne z zagadkowym, przedziwnym tekstem również. Jednak to, co czyni ten numer wyjątkowym jest naturalne, płynne narastanie napięcia, dodawanie kolejnych, coraz bardziej dynamicznych i ciężkich motywów, aż do przejęcia ciężaru przez Page'a we wspaniałej, klasycznej solówce. A ten finał - rewelacja. Kanon rocka (zupełnie jakby ktoś nie wiedział, hehe). Przereklamowany? W żadnym wypadku, ewentualnie można powiedzieć, że odrobinę "zarżnięty" przed te wszystkie lata, ale nawet mimo to broni się doskonale.

Kolejne trzy utwory pozostają jakby w cieniu reszty albumu, ale nie można dać się zwieść - to także wspaniale numery. Pierwszy z nich, Misty Mountain Hop, to skoczny, wesolutki numer z sympatycznym riffem i tekstem o marihuanie i motywach z Tolkiena - czyli to, co Zeppelini lubią najbardziej. Bardzo dobry, lżejszy w formie i treści kawałek.

Four Sticks zawdzięcza nazwę Johnowi Bonhamowi - to właśnie perkusista zespołu jest tutaj głównym aktorem. Używając dwóch zestawów pałek jednocześnie i mieszając podziałami rytmicznymi nadaje kompozycji niepowtarzalny charakter. Trochę może denerwować maniera Planta w refrenie, ale mimo, że to chyba najsłabszy kawałek na ZOSO, to ciągle trzyma dobry poziom.

Wracamy do folk rocka, tym razem spokojna balladka Going to California, najkrótszy numer w zestawie, działający kojąco po dziwacznym Four Sticks, wszystko gra jak należy, napięcie rośnie i wraca do normy gdy Plant wchodzi w wyższe rejestry. Ale to tylko przygrywka do...

When the Levee Breaks. To dopiero kolos. Oparty na bluesowym numerze z 1929 roku o wielkiej powodzi spowodowanej przez rzekę Mississippi, ten kawałek jest zdecydowanie moim ulubionym z całej dyskografii zespołu. Charakterystyczny, samplowany m.in. przez Beastie Boys motyw perkusyjny, nagrywany... na klatce schodowej (Bonham na samym dole, mikrofony dużo wyżej), nadaje niepowtarzalnego charakteru niespokojnym riffom tego utworu. Dwie zwrotki prowadzą do momentu, w którym dowództwo na chwilę obejmuje Page, lecz za chwilę na świetny motyw gitarowy nakładają się moje ulubione wokalizy Planta... Jak dla mnie - nie powstało wiele momentów lepszych w muzyce rockowej od środkowej części When the Levee Breaks. A utwór jako całość powala mnie za każdym razem.

Nie tylko w opinii wielu krytyków, zagorzałych fanów Zeppelin, a także ludzi ogólnie zainteresowanych muzyką, ale także według mnie Czwórka to największe osiągnięcie tego niezwykle istotnego zespołu, a Black Dog, The Battle of Evermore czy When the Levee Breaks pokazują, że chłopaki potrafili znaleźć się zarówno w niemal metalowych riffach, folkowych kompozycjach o onirycznym charakterze, jak i bluesowych klasykach. Wielki pokłon z mojej strony.

Ocena: 10/10