czwartek, 25 grudnia 2008

ENTOMBED - WOLVERINE BLUES

Spodziewaliście się dalszej części rozważań o Monster Magnet? A może w końcu recenzji Reign in Blood? Spokojnie, wszystko będzie, ale najpierw postanowiłem rzucić recenzję jednej z moich ulubionych płyt wszechczasów, dzieło krótkie, ale doskonałe. Swego czasu spore zamieszanie wywołał album Entombed zatytułowany Wolverine Blues z roku 1993, wydany przez Columbia Records (jako jeden z kilku albumów zespołów ze stajni Earache w tym okresie - np. Carcass z albumem Heartwork czy Godflesh z Selfless). Szwedzi, liderzy sceny deathmetalowej w swoim kraju, po przeproszeniu się z oryginalnym wokalistą, L.G. Petrovem (nieobecnym przy nagrywaniu poprzedniego albumu, Clandestine), zaserwowali płytę różniącą się stylistycznie od poprzednich dokonań. Siarczyście brzmiące gitary z Left Hand Path i Clandestine tutaj są ciężkie, nisko zestrojone, a nad płytą unosi się bardzo mocny, rockowy, przebojowy feeling. To już nie jest death metal, a przynajmniej nie czysty death metal. Entombed poszedł krok dalej - to już nowy gatunek, a właściwie misz-masz dwóch gatunków - death'n'roll.

Istnieją dwie wersje albumu, przy czym różnica jest taka, że w jednej z nich znajdziemy w paru utworach sample, zbliżone do tych z Clandestine. Jako, że posiadam wersję "czystą", skupię się właśnie na niej.

Zaczynamy od wyłaniającego się ze sprzężeniowego chaosu utworu zatytułowanego Eyemaster (tu nawiążę do wersji z samplami - na tym właśnie wydaniu wpleciono cytat z Hellraisera III, w którym Pinhead, parodiując Jezusa, wypowiada w kościele kwestię - I am the way). Początek jest dość powolny, ciekawy riff kotłuje się krótko z perkusją, później rytm się uspokaja, aż motyw się kończy i wchodzi kolejny. I zaraz słyszymy, coraz głośniejszy, wokal. L.G. Petrov to klasa sama dla siebie. Głos ochrypły, przepity, mocny, niski, charakterystyczny, i wprost IDEALNY. Idealnie pasuje do brudnego brzmienia albumu, idealnie pasuje do twardej, męskiej muzyki prezentowanej przez Entombed na Wolverine Blues, idealnie pasuje do wykrzykiwania bardzo chwytliwych linii wokalnych. Zwrotka co prawda pędzi na łeb, na szyję, bardzo bezkompromisowo, ale za chwilę mamy refren. Zostaje w głowie na długi czas, jest naprawdę przepotężny. Solówki wpasowane idealnie. Mamy też mostek przed ostatnim, trzecim refrenem. Trochę ponad trzy minuty mijają błyskawicznie, a my jesteśmy w następnym utworze.

Rotten Soil zaczyna minimalnie przed resztą zespołu Nicke Andersson. I trzeba zaznaczyć, że jego postawa jest nieprawdopodobna. Perkusja napędza utwory, Nicke gra ze sporą wyobraźnia i, gdzie to możliwe, wtrąca wiele smaczków, niezbyt nachalnych, ale dających się dość łatwo wyłapać. Co się zaś tyczy drugiego kawałka, to jest trochę wolniejszy od otwierającego album, ale na pewno się nie dłuży - oprócz bardzo fajnych zwrotek i genialnego refrenu, jest też spora część poświęcona na fantastyczną "riffiarnię" - aż przyjemnie się tego słucha. Przed drugą częścią "wokalną", po wybrzmieniu ostatnich taktów solówki, słychać szeptane "six, six, six" - bardzo sympatyczny smaczek.

Utwór tytułowy był chyba tym, który mnie wciągnął w ten zespół. Dwie minuty i trzynaście sekund geniuszu. Sprzężenie, brudne brzmienie gitary, dość powolne tempo i miażdzący riff, a do tego doskonała praca perkusji. No i ten głos w zwrotkach. I ten prosty, ale jaki genialny riff w refrenie. Utwór niesamowicie skoncentrowany, ale tak doskonały, że aż ciężko mi go opisać słowami, naprawdę. Majstersztyk, wzór death'n'rollowego grania. Monument.

Demon zaczyna się bardzo charakterystycznie. Wchodzi riff, milknie i krótki wrzask solo L.G. Petrova. W kolejnych taktach to Nicke Andersson ma z kolei pole do popisu. Sam utwór ma bardzo charakterystyczne zwrotki (z "dwoma" głosami Petrova) i, podobnie jak cała reszta, jest naprawdę znakomity. Brak wyraźnego, chwytliwego refrenu sprawia może, że trudniej zapamiętać drugą część kawałka, co nie zmienia faktu, że każdorazowe obcowanie z nim sprawia ogromną przyjemność.

Już półmetek. Contempt jest bardzo powolny, nawet jak na standardy Wolverine Blues. W połączeniu z bardzo dobrze napisanym, mizantropicznym tekstem, wydaje się brzmieć "najpoważniej" z całego albumu. I robi to ogromne wrażenie - gdy Lars-Goran krzyczy Emotionless! Obscene! But a human life don't mean anything to me. It's merely a seed of insanity! - mnie przekonuje. Miód.

Full of Hell z kolei należy do grupy największych hitów albumu. Refren to przykład absolutnego geniuszu - ten riff zatrzymujący się na chwilkę przed wejściem wokalu. No i sam wokal. Wszystko mi pasuje do tej pory na tej płycie, Full of Hell też nie jest wyjątkiem od reguły.

Najzabawniejszym, jeśli tak można ująć sprawę, utworem jest Blood Song. Piosenka o wampirach, z tekstem adekwatnym do tematyki. Bardzo sympatyczny refren, ale to, co wyróżnia ten utwór, to sposób podawania wokali przez Petrova w trzeciej zwrotce. Coś pięknego, to trzeba usłyszeć na własne uszy. Przyspieszenie przed tą właśnie zwrotką też znakomite, podnosi poziom adrenaliny bardzo wyraźnie.

Zbliżamy się do końca, przed nami jeszcze tylko trzy utwory. A każdy z nich, to nowość na tej płycie, znakomity! Najpierw Hollowman, promujący album na wydanej wcześniej EP-ce. Bardzo dobry tekst, bardzo dobre riffy, świetne tempo utworu, wszystko płynie jak należy. No i ten fragment - My hollow eyes are staring down the hole. Jesus, Satan, Hitler, bought my soul - coś pięknego zaprawdę.

Heavens Die to znowu świetne riffy, bardzo dobre zwrotki, charakterystyczny refren (aczkolwiek może nie tak chwytliwy jak wiele innych na płycie). Z racji swojego położenia na liście utworów nie robi aż tak wielkiego wrażenia jak większość poprzedzających go kawałków, niemniej jednak również jest absolutnie znakomity.

Out of Hand to chyba mój drugi ulubieniec na tej płycie, zaraz po utworze tytułowym. W wersji z samplami otwiera go taki sympatyczny dialog: - I am Jesus Christ! - No, you're not. You're dead. Utwór generalnie antyreligijny, antyamerykański - antykretyński, możnaby powiedzieć. Kocham riff po pierwszej zwrotce, w momencie jak Petrov stwierdza: Their flesh begins to rot! Właściwie wszystko jest tu genialne, zwrotki, REFREN (REFREN!!!), riffy, perkusja, wszystko dosłownie. No i ten kończący album okrzyk - FUUUUUUCK!!! Bezcenne.

Same atuty dostrzegam na tym albumie. W trochę ponad pół godziny Entombed daje radę zmieścić tak wiele satysfakcjonującej, brudnej, brutalnej, ale też bardzo przebojowej muzyki, że dla większości zespołów metalowych mogą być wzorem do naśladowania. Od brzmienia, przez pracę perkusji, znakomite riffy, same kompozycje, aż do genialnych wokali Petrova - tutaj wszystko jedzie jak należy. Moim zdaniem tylko jeden album Entombed może podskoczyć do Wolverine Blues, a dwa inne są bardzo blisko. Jakie? O tym się przekonacie w swoim czasie. Tymczasem - brawa na stojąco.

Ocena: 10/10

czwartek, 11 grudnia 2008

MONSTER MAGNET - DOPES TO INFINITY

Zainspirowany niedawnym, doskonałym koncertem zespołu w warszawskiej Stodole, postanowiłem zająć się, moim zdaniem, trzema najlepszymi albumami zespołu Monster Magnet. Ekipa ze stanu New Jersey, dowodzona od niemal dwudziestu lat przez Dave'a Wyndorfa nigdy nie zeszła poniżej pewnego poziomu, jednak trzy płyty wyróżniają się na tle bardzo zacnej dyskografii. Każda z nich wpasowuje się idealnie w okres, w którym została wydana, proporcje narkotyczno-kosmicznych "jazd" i czysto rock'n'rollowych hitów zmieniają się trochę na przestrzeni lat. Na sam początek recenzji albumów wydanych przez niezniszczalnego Dave'a i spółkę skupię się na najlepszym, moim zdaniem, osiągnięciu grupy. Tym albumem jest Dopes to Infinity z 1995 roku. Trzeci pełny album w dorobku zespołu, wydany dwa lata po bardzo dobrym, ale nie rewelacyjnym Superjudge (którego popularność w ogromnym stopniu zabił kwitnący wówczas grunge, ale to kwestia do rozpatrzenia w osobnym artykule), i jest wydawnictwem łączącym "naćpane" klimaty dwóch pierwszych albumów z przebojowością kolejnego albumu - Powertrip. A łączy te dwa muzyczne światy w sposób optymalny, wręcz doskonały.

Zaczynamy od utworu tytułowego, który jakkolwiek nie jest chyba najlepszy w dorobku grupy, to z dużą pewnością mogę powiedzieć, że jest moim ulubionym. Kosmiczne efekty na początku prowadzą do pochodu kilku bardzo prostych, ale jakże chwytających za serce riffów. No i wokal Dave'a... Trzeba przyznać jedno - to chyba w ogóle jeden z lepszych głosów rocka. Mocne słowa? Ale moim zdaniem zdecydowanie uzasadnione. Doskonała barwa, może nie doskonałe wyszkolenie techniczne, ale czyż o to chodzi w tej odmianie muzyki? To nie chór, gość ma mieć jaja i pasować do muzyki granej przez zespół. Ooo, a ta to dopiero ma jaja ;-). Linie wokalne, a także tekst utworu ((I'll) hook you up to the coil of the one, who makes time with the Sun, and who keeps us pumping - beautiful.), mają w sobie coś magicznego, tyle mogę powiedzieć. A już druga część, z piękną melodią zagraną pod teksty śpiewane przez Wyndorfa... Wzruszyłem się. Bardzo przyjemne solówki też się tu znajdują. Utwór wyszedł na singlu, ale nie został niestety doceniony w 1995 roku. Zdecydowanie powinien był zabujać listami przebojów w swoim czasie. A tak, cieszmy się, że słuchając go po latach możemy docenić jego wspaniałość. Usłyszeć ten numer na żywo, otwierający koncert zespołu - niesamowite wrażenie.

Wybrzmiewa Dopes to Infinity i przechodzi płynnie w Negasonic Teenage Warhead, jedyny singiel z płyty, który odniósł jakiś sukces, i chyba najbardziej oczywisty hicior na albumie. Zaczyna się cicho i spokojnie, dwie zwrotki przedzielone są jednak pełnym energii, głośniejszym refrenem. Jest kosmicznie, jest też rock'n'rollowo, kiedy wchodzimy w refren i mostek (a właściwie mostki?). Wszystko pasuje do siebie, wynika z siebie nawzajem, jest płynne. No i znowu fajne teksty (Oh baby, I'm lazy, Oh baby, introduce me to God - czyż nie jest to piękne?). Wracamy na koniec znowu do refenu, ale to nie koniec. Ja zazwyczaj zapuszczam dwa pierwsze utwory ponownie, bo na to zdecydowanie zasługują.

Trzeci numer, Look to Your Orb for the Warning (haha, tytuły kawałków na tej płycie to rzecz do rozważenia osobno, są, jak widać, wyjątkowe), załapał się na ścieżkę dźwiękową do filmu The Matrix 4 lata po wydaniu płyty. Delikatnie się ten utwór zaczyna, aż tu Going down now! - i startujemy. Stonerowy, bujający riff z delikatnym, pływającym wokalem Wyndorfa prowadzi nas do wyciszenia instrumentalnego w refrenie. Powtarzamy drugi raz to samo i mamy do czynienia z solówką. A te są zdecydowanie udane, bez zbędnego pitolenia, trochę melodii, trochę sprzężeń, zupełnie jak cały album - rock'n'roll sąsiadujący z psychodelią. Kawałek trwa sześć i pół minuty, ale nie jest to na pewno czas stracony. Nie jest to co prawda tak wielki przebój jak pierwsze dwa utwory, ale jakby tak spojrzeć, to mało który kawałek jest przebojem. Dużo kosmosu, dużo narkotyków. Down, down, down, down... I lecimy dalej!

All Friends and Kingdom Come - co tu kryć, trzyma dalej wysoki poziom całości. Znowu mamy malutki efekcik na początek, po którym dostajemy pojękującego Dave'a i zwrotkę, której towarzyszą rzadko rozrzucone, wybrzmiewające akordy. Ciszą urzeka początek utworu, ciszą i jakąś mistycznością zarazem. Druga zwrotka ma trochę gęstszą pracę sekcji rytmicznej, prowadzącą do refenu. A jakiż ten jest świetny! 'Cause I can fry you with my eyes, I can blow you to kingdom come, I can take all your friends away. I've got mushroom clouds in my hands (narkotyki, anyone?), and a place in my head for you, better come to the throne today. No i mądre słowa podsumowujące utwór na samym końcu - I'm just not quite right today. Piękny utwór.

Lecimy na kolejną planetę, tym razem jest to Ego, the Living Planet (swoją drogą - jedna z postaci ze świata Marvel). Instrumental ze świetnym, motorycznym riffem przewodnim. Swoją drogą, jego konstrukcja przypomina mi trochę konstrukcję najlepszego (i chyba jedynego przyzwoitego) z kawałka instrumentalnego z Death Magnetic... Hmm, może dlatego mi się ten fragment Suicide & Redemption podobał? Ale wracając do tematu, w połowie utworu pojawia się jedyny fragment z tekstem. Jedno zdanko - I talk to planets, baby! I echo, które najwyraźniej nawdychało się helu. Wracamy do riffu, a w końcowej fazie trwania utwóru zaczynają dominować opętańcze wrzaski Wyndorfa, lekko zamglone i przesterowane. Mocna rzecz, bardzo dobry instrumental, wyzwalający trochę pokładów adrenaliny. Może jednak przydałoby się odrobinę wyciszenia?

I dostajemy to wyciszenie! Blow 'Em Off zaczyna się od wejścia gitary akustycznej, pyka sobie basik, spokojny wokal Wyndorfa. Sympatyczne zwrotki, trochę głośniej w refrenie, ale tak czy tak - kojąco działający kawałek. Słowo "ładny" pasuje jak ulał. Who keeps alive the concept of mom? Lecz po takim uspokojeniu się, słuchacz musi przyjąć na klatę największego kolosa na albumie.

Third Alternative. Pieśń o miłości, nienawiści i seksie, jak podkreśla sam Wyndorf - "makes me wanna cry". Gitarka cicho, nieśmiało sobie pogrywa, druga generuje sprzężenia, jakby niezdecydowane czy rozpocząć ten utwór. Jednak już za chwile sytuacja się stabilizuje i wkraczamy z posępnie brzmiącym riffem do zwrotki. Przesterowany wokal Dave'a melodeklamacją się zajmuje, wygłaszając kolejny doskonały tekst. Spokojna zwrotka kończy się wejściem sekcji rytmicznej i ciężkich, przesterowanych gitar, robi się głośno, doomowo wręcz, a Wyndorf przechodzi do śpiewo-wrzasku. Mocna rzecz, bardzo mocna, robiąca ogromne wrażenie. Druga zwrotka jest przedłużona do pięciu linijek tekstu, a sam refren też jest bardziej rozbudowany. Well I'll stuff myself in the pi of darkness, and I'll slam 'till I can't see home. Dropping off the edge of nowhere, everything I've ever known. Kocham ten utwór bezgranicznie. Trzecia zwrotka to już w ogóle podsumowanie utworu, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Zredukowane to wszystko do jednej linijki - This is, what you asked for, now this is what you'll get - przy czym you'll get wybrzmiewa w momencie przejścia w refren... Jak dla mnie - proste, ale piękne.

Kontrast. I Control, I Fly to utwór w tempie szybkim utrzymany, i o wiele krótszy od Goliata zwanego Third Alternative. I tak, jak nie należy się w nim doszukiwać jakiegoś szczególnego geniuszu, tak spełnia swoją rolę na albumie wyśmienicie - najkrótszy na płycie kawałek pędzi do przodu, z w miarę chwytliwym refrenem.

King of Mars, czyli numer dziewiąty zaczyna się od refrenu, który ma tekst należący do tych chyba najdziwniejszych na płycie. You can rape the world and be creative now, you can kiss the right side of your brain, oh, they can tell the tarot for the rest of us, and I can crown me Tarzan, king of Mars. I refren ten dominuje w kompozycji, zwrotkę mamy tylko jedną, powtorzenia refrenu - aż trzy. Kolejny, może nie rewelacyjny, ale naprawdę bardzo dobry numer.

Trzeci singiel wykrojony z albumu (nawet ma teledysk) to Dead Christmas. Należy do tych delikatniejszych, bardzo fajne melodie, działa kojąco na słuchacza. Jest to po prostu bardzo ładny, w miarę chwytliwy, rockowy utwór. Słychać też tutaj echa przyszłych albumów - użycie klawiszy przywodzi na myśl See You in Hell z Powertrip, czy też sporą część God Says No. W zasadzie, to jest to utwór nie tylko bardzo ładny - po prostu świetny w swojej kategorii. Jeśli ktoś oczekuje po Monster Magnet ciągłego grzania na przesterze, to może być zawiedziony, jednak ja takie coś kupuję jako urozmaicenie i doskonałe uzupełnienie doskonałej płyty.

W Theme from "Masterburner", drugim utworze instrumentalnym na tej płycie, dzieje się trochę więcej niż na Ego..., i chyba ogólnie jest jeszcze lepszy. Doskonałe riffy, znowu pełno adrenaliny, nie nudzi w najmniejszym nawet stopniu. Prowadzi do ostatniego na płycie utworu, czyli...

Vertigo. Zawrót głowy w rzeczy samej. Słyszałem niedawno opinię, że jest w tym utworze dużo "chaosu". Cóż, nie podzielam tej opinii, akurat chaos jest tutaj złym słowem. Ten numer to przede wszystkim wyciszenie, wyhamowanie po jeździe pełnej wrażeń, po lotach z planety na planetę, po wypaleniu ton marihuany. Mocno zniekształcony głos Wyndorfa szepcze wśród fajnie wyważonego, narkotycznego riffu, delikatnych sprzężeń i efektów wokalnych w tle. Jest kosmos, mnostwo narkotyków, podróż jednak się kończy. Zapewnia o tym też, uspokajającym głosem sam lider - It's ok, it's ok... Doskonały sposób, wieńczący dzieło. Ale jeśli ktoś reaguje alergicznie na rozwiązania rodem z psychodelicznego rocka, to może być znudzony.

Mamy też krótką, instrumentalną, kosmiczno-narkotyczną impresję jako bonus na samym końcu albumu.

Coż mogę powiedzieć. Mam jedno wrażenie - słuchanie tych utworów w innej kolejności, bądź też wyrwanych z kontekstu, zdecydowanie szkodzi samym utworom. Ich układ na płycie jest chyba idealny - najpierw hiciory, przykuwające uwagę słuchacza, później trochę narkotyków, wyciszenie prowadzące do punktu kulminacyjnego - Third Alternative, po którym następuje rozluźnienie, gdyż płyta została rozbita niczym ciężkim młotem. I tak do końca, aż do podsumowującego wszystko Vertigo. Nie mam nic do zarzucenia, Wysoki Sądzie. Jak dla mnie absolut w swojej kategorii, jedna z Płyt Życia. Miłością bezgraniczą ją darzę. I ocena będzie adekwatna do tegoż faktu.

Ocena: 10/10