OK, była przeciętna płyta Metalliki, to teraz zajmiemy się najlepszym zespołem thrashowym w historii muzyki - Slayerem. Zespół na początku rywalizował z Hetfieldem i spółką o miano najszybszego i najcięższego (przynajmniej w tej gałęzi metalu), później jednak zespoły poszły w swoich własnych kierunkach. W niniejszym artykule omówię przebieg kariery "Zabójcy", omawiając każdą z wydanych przez zespół płyt.

W
1983 roku wyszedł debiut zatytułowany Show No Mercy. I jakkolwiek okładka może się dziś wydawać dziecinnie głupia, tak zawartość krążka była świetną dawką mającego swoje korzenie w Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, wczesnego thrashu. W momencie wydania był to zdecydowanie album odważny, dziki, szybki, ciężki i brutalny. Amatorsko brzmiąca produkcja nie jest raczej wadą, oddaje bowiem ducha czasów i dodaje dzikiego charakteru albumowi. Co do kompozycji, mamy na wstępie świetny Evil Has No Boundaries, witający słuchacza jazgotliwą solówką i krzykiem wokalisty, Toma Arayi. Świetny, skandowany refren (ciekawostka, wokalnie udziela się w nim... Gene Hoglan), jest najmocniejszą stroną tego utworu. Kolejne trzy kawałki to klasyki, które aż do dzisiaj często przewijają się przez setlistę podczas koncertów Slayera. Pierwszy z nich, The Antichrist, zaczyna się bardzo ciekawym riffem i nie zawodzi do samego końca. Die By the Sword to kolejny pokaz niezłych już na tym etapie kariery umiejętności kompozytorskich zespołu, podobnie Fight 'Till Death, z bardzo ciekawym refrenem. Dwuczęściowy Metal Storm/Face the Slayer jest mniej ciekawy od poprzedzających go utworów, ale już następny jest prawdopodobnie najlepszy na płycie. Black Magic, bo o nim mowa, ma wszystko to, czego można oczekiwać po utworze Slayera - doskonałe riffy, dobre linie wokalne, solidna praca perkusji. Niesamowity klasyk. Tormentor to utwór utrzymany w średnim tempie, z bardzo interesującymi liniami wokalnymi, zarówno w zwrotkach, jak i refrenie. Niedoceniony utwór, który zasługuje na uznanie. The Final Command to pokaz szybkości, prosty, pędzący do przodu utwór, może niezbyt spektakularny, ale jako preludium do późniejszych dokonań zespołu sprawdza się bardzo solidnie. Kolejny utwór najlepiej pokazuje, czym inspirowali się muzycy w tamtych czasach, słychać echa NWOBHM. Crionics, bo o nim mowa, to bardzo ciekawy utwór, może nie jest jednym z najlepszych na tym albumie, ale za to jest istotny dla rozwoju zespołu. Ostatni na płycie utwór tytułowy zaczyna się od popisów Dave'a Lombardo, by przerodzić się w kolejny porywający kawałek wczesnego thrash metalu. Świetne zakończenie bardzo dobrej płyty, jednego z najważniejszych debiutów w historii metalu. Jest to album jednak bardzo surowy, zarówno w brzmieniu, kompozycji jak i wykonaniu, styl zespołu miał wykrystalizować się dopiero za kilka lat.
Ocena:
8/10
Po kilku miesiącach, w kwietniu
1984 roku, młodzi muzycy nagrali trzy utwory. Materiał to krótki, bo niespełna czternastominutowy, ale jakże istotny dla rozwoju zespołu, który dojrzewa w sposób ze wszech miar ewidentny. Trzy kompozycje zawarte na tej EPce to krok naprzód w porównaniu z debiutanckim albumem. Rozpoczynający minialbum utwór Chemical Warfare wita doskonałym riffem, najpierw jedna gitara, później dołącza druga, prowadzącym do szybkiego, bezlitośnie pędzącego naprzód thrashmetalowego majstersztyku. Na tym etapie twórczości zespołu to zdecydowanie największe osiągnięcie, dające pojęcie o przyszłej potędze bandu. Utwór dosyć długi, sześciominutowy, jednak nie ma tu miejsca na nudę, dzieje się naprawdę sporo dobrego. Albo raczej "złego", gdyż atmosfera towarzysząca nagraniu ma właśnie takie zabarwienie. Tekst znakomicie pasuje do warstwy muzycznej, a głos Toma Arayi z kolei - do tekstu, który wykrzykuje. Chemical Warfare to znakomitość. Kolejne dwa utwory może nie są już tak spektakularne, ale zarówno Captor of Sin, rozpoczynający się typowymi dla Slayera jazgotliwymi solówkami, posiadający świetny, chwytliwy refren, jak również utwór tytułowy, ze swoim zapadającym w pamięć riffem przewodnim, są wyraźnym krokiem naprzód w porównaniu do debiutu.
Ocena:
8,5/10
Kolejny rok, kolejny cios. "Zabójca" nie próżnuje, tym razem nagrywając album zatytułowany Hell Awaits. I jakże genialna jest to nazwa dla takiej kolekcji piekielnych utworów. Okładka przygotowuje słuchacza na podróż do głównej kwatery Belzebuba i jego przyjaciół. W
1985 roku niewielu potrafiło osiągnąc taki poziom dźwiękowego "zła" w tej gałęzi metalu. Sama produkcja, może i nie do końca dopracowana, generuje klimat, którego może pozazdrościć wiele zespołów. Pierwszy utwór, tytułowy Hell Awaits, to utwór ze ścisłej czołówki dyskografii grupy. Z nicości wyłaniają się coraz głośniejsze jęki potępionych, wtórują im głosy skandujące słowa "join us" (puszczone od tyłu), aż w końcu następuje "WELCOME BACK" i intro przechodzi we właściwy utwór, naszpikowany doskonałymi riffami, świetną pracą sekcji rytmicznej i idealnie pasującymi liniami wokalnymi. Utwór trzyma słuchacza w garści, hipnotyzuje, zachwyca. Blisko ideału w swojej klasie. Kill Again jest szybki, brutalny, ale już nie tak genialny jak pierwszy utwór. Następny, At Dawn They Sleep, znów zbliża się niebezpiecznie blisko absolutu w kategorii zabarwionego blackmetalową atmosferą thrashu. Rozwija się nieustannie, aż do doskonałego przejścia z tempa bardzo wolnego do szybkiego przy narastającym skandowaniu "KILL, KILL, KILL!". Miód. Praise of Death to kolejny thrashowy atak, trzymający poziom. Z kolei piąty w kolejności Necrophiliac to mój drugi ulubiony utwór na tym albumie, zaraz po tytułowym. Wszystko tu pasuje, a sam kawałek rozwija się w bardzo interesujący sposób. Crypts of Eternity, najdłuższy na płycie, również wpasował się doskonale w atmosferę albumu. Nie jest najszybszy, co wcale nie ujmuje mu jakości. Ostatni, siódmy, Hardening of the Arteries, to szybki cios na dobicie słuchacza. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków tejże kompozycji, najkrótszej na płycie, wracamy do pierwszych taktów utworu tytułowego - świetny zabieg, zwierający klamrą
37 minut doskonałego wczesnego black/thrashu. Atmosfera, świetne kompozycje, zespół coraz bardziej dojrzały.
Ocena:
9/10
W
1986 wychodzi album powstały we współpracy z Rickiem Rubinem, producentem znanym wówczas głównie ze sceny hiphopowej. Pod jego nadzorem, Tom Araya, Jeff Hanneman, Kerry King oraz Dave Lombardo, osiągnęli absolutny szczyt swojej kariery. Stworzyli album idealny, definiujący gatunek, stawiający poprzeczkę niezwykle wysoko zarówno dla siebie, jak i innych zespołów. Płytę, która przyspieszyła rozwój jeszcze bardziej ekstremalnych gałęzi metalu. Pełną doskonałych riffów, zwariowanych solówek, pełnej pasji i energii pracy sekcji rytmicznej, a także świetnie pasujących do całości wokali. Płytę, która zabija swoją charakterystyczną szybkością, a także spójnością, przy jednoczesnym zachowaniu wyraźnego, indywidualnego charakteru poszczególnych kompozycji. Album tak doskonały, że zasługuje na osobną recenzję, zdecydowanie obszerniejszą od reszty albumów grupy, pomimo faktu, że... jest najkrótsza z nich (nie licząc oczywiście EP-ki, Haunting the Chapel).
Ocena:
10/10
South of Heaven z roku
1988 to kolejny krok w rozwoju "Zabójcy". Po rozwijającym karkołomne szybkości Reign in Blood, muzycy postanowili trochę zwolnić, co nie było decyzją nietrafną. Już od samego początku wiemy, że zespół jest w formie. Riff witający słuchacza w utworze tytułowym należy do ścisłej czołówki metalu w ogóle, jest niesamowicie charakterystyczny, chwytliwy, wprowadzający do rewelacyjnej kompozycji. Utwór kompletny, wpisujący się w tradycję doskonałych "otwieraczy". W koncówce słyszymy sprzężenia, które płynnie przechodzą w drugi, antyaborcyjny w wymowie, utwór, zatytułowany Silent Scream. Ogromne pole do popisu ma tutaj Dave Lombardo, grający szybko i z ogromną fantazją. Tom Araya z kolei jest mniej "jadowity" niż na poprzednich albumach, jego wokale są zdecydowanie bardziej stonowane. Jest to na pewno ciekawa odmiana, a także znak, że zespół ciągle szuka nowych rozwiązań, zamiast osiąść na laurach po doskonałym poprzednim albumie. Trzeci utwór to Live Undead, rozwijający się z dość wolnej kompozycji, w której napięcie nieustannie narasta, aż do osiągnięcia punktu kulminacyjnego, w którym słyszymy wysoki pisk wokalisty, zapowiadający przyspieszenie w samej końcówce. Naprawdę znakomity to kawałek, utrzymujący niezwykle wysoki do tej pory poziom płyty. Behind the Crooked Cross to solidny, thrashowy utwór w średnim tempie, z przyjemnym refrenem, jednak nie ma już tego geniuszu, co w pierwszych trzech kompozycjach. Następna jednak, zatytułowana Mandatory Suicide, to koncertowy klasyk nawet dzisiaj, bardzo zasłużenie zresztą. Koncówka to melodeklamacja Arayi, opisującego dramatyczną sytuację na froncie głosem sprawiającym wrażenie zobojętniałego. Ghosts of War zaczyna się ciszej od reszty albumu, dopiero po wybrzmieniu początkowych solówek, przed wejściem wokalu poziom głośności się podnosi. Dynamiczny to utwór, w którym wokal brzmi trochę bardziej agresywnie niż w kilku wcześniejszych utworach. W ponadtrzyminutowym Read Between the Lies dzieje się sporo, jest to kompozycja bardzo ciekawie się rozwijająca, może nie tak przebojowa, jak utwór tytułowy czy Mandatory Suicide, ale na pewno warta uwagi. Cleanse the Soul to z kolei pokaz szybkości, jednak nie tak satysfakcjonujący jak Silent Scream, a także chyba najsłabszy na płycie utwór. Cover utworu Judas Priest, Dissident Aggressor, to bardzo porządnie wykonana przeróbka bardzo dobrej kompozycji, a w miejsce wysokich rejestrów Roba Halforda w refrenie oryginału słyszymy gitarę. I bardzo dobrze, a Tom Araya najwyraźniej doszedł do, jak najbardziej słusznego, wniosku, że w "górkach" jego głos nie brzmi wystarczająco dobrze, by próbować się tam poruszać. Slayer oddaje w tym kawałku hołd jednej ze swoich największych inspiracji. Ostatni zaś utwór, Spill the Blood, jest utrzymany w wolnym tempie, a zaczyna się od partii gitary akustycznej - rzadkość w dyskografii zespołu. Jako wyciszenie na koniec jest to pozycja znakomita, wieńcząca dzieło. South of Heaven jest płytą znakomitą, drugą najlepszą w historii zespołu płytę.
Ocena:
10/10
Kolejne dwa lata minęły, nim słuchacze dostali od czwórki piątą płytę długogrającą z premierowym materiałem. Tym albumem był w
1990 roku Seasons in the Abyss. I tak jak poprzedni, South of Heaven, był zwolnieniem w stosunku do Reign in Blood, tak nowy album wydaje się łączyć cechy dwóch poprzedników. I robi to w znakomitym stylu. Utwór otwierający całość jak zwykle robi znakomite wrażenie na początek i daje nadzieję na więcej. War Ensemble to doskonała praca każdego elementu zespołu, kompozycja dynamiczna, z ciekawym zwolnieniem w środkowej sekcji. Kolejny kawałek, Blood Red, nie jest zwykle wymieniany wśród najlepszych w dorobku zespołu, jednak zawsze należał do moich ulubionych. Najkrótszy na płycie, pasowałby swoim tempem i barwą głosu wokalisty na South of Heaven, zaś riff przewodni jest wyjątkowo zgrabny i chwytliwy. Niepozorny, ale doskonały utwór, po którym następuje trochę szybszy Spirit in Black. Trochę nudne jest czytanie o samych udanych kompozycjach, jednak nie da się inaczej ocenić tego utworu. Expendable Youth to z kolei kawałek utrzymany w wolnym tempie, solidny, ale nie rewelacyjny. Po nim przechodzimy jednak do jednego z najbardziej rozpoznawalnych riffów w dziejach Slayera, a jest nim motyw przewodni z kompozycji numer pięć na Seasons in the Abyss, czyli Dead Skin Mask. Tekst oparty jest na historii seryjnego mordercy Ed'a Gein'a z Wisconsin, którego niewątpliwie niecodzienna osoba zainspirowała twórców filmów takich jak Psycho, The Texas Chainsaw Massacre, czy tez The Silence of the Lambs. Pod względem muzycznym jest to zdecydowanie bardzo udany utwór, który jest jednym z koncertowych faworytów zarówno zespołu, jak i publiczności. Hallowed Point, składający się jakby z dwóch segmentów, przyspiesza tempo albumu w bardzo sympatyczny sposób, będąc zgrabnym, dynamicznym utworem z bardzo dobrymi liniami wokalnymi. Skeletons of Society, zaliczający się do najwolniejszych utworów na tej płycie, jest zdecydowanie bardziej udany od np. Expendable Youth. Temptation i Born of Fire to z kolei szybkie, dynamiczne kawałki, pierwszy z nich posiada charakterystyczne dwie ścieżki wokalu wchodzące jedna po drugiej w zwrotkach, zaś druga po prostu pędzi do przodu, nawiązując w pewnym zakresie do estetyki Reign in Blood. Po nich następuje znakomite, trochę "wschodnio" brzmiące intro utworu tytułowego, będącego chyba najlepszą kompozycją na płycie. Doskonałe riffy, świetne przejścia między taktami w wykonaniu Lombardo, no i rewelacyjny, niesamowicie zapadający w pamięć refren czynią Seasons in the Abyss jednym z najlepszych klasycznych dzieł Slayera i doskonale kończą płytę, która swoich poziomem nie przewyższa co prawda dwóch poprzednich albumów, jednak jest prawie tak samo doskonała. Na uwagę załuguje również teledysk do tytułowej kompozycji, nakręcony w Egipcie, przy Wielkich Piramidach.
Ocena:
9,5/10
Między wydaniem Seasons in the Abyss i Divine Intervention minęły aż cztery lata. W międzyczasie Dave Lombardo, który już przed South of Heaven wykazywał tendencje do opuszczania zespołu, pożegnał się z kolegami na dobre. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Paul Bostaph z zespołu Forbidden, solidnych thrashmetalowych wyrobników z zachodniego wybrzeża. Już z jego udziałem nagrana została szósta płyta "Zabójcy". Rozpoczyna się dosyć niemrawo, co prawda na początek Killing Fields nowy perkusista daje znać o swojej obecności, jednak utrzymany w średnim tempie utwór nie zachwyca. Przyspieszenie w końcowce trochę ratuje obraz całości, jednak jest to pierwszy w historii zespołu "otwieracz", który nie nastraja zbyt pozytywnie do reszty albumu. Drugi w kolejności Sex, Murder, Art to niespełna dwuminutowy, bardzo szybki utwór, solidny, jednak daleko mu do poziomu szybszych kompozycji z poprzednich trzech albumów. Trzeci, Fictional Reality, również nie zachwyca, nie zapada w pamięć. Dopiero czwarty w kolejności Dittohead staje niemal w stu procentach na wysokości zadania. Dynamiczny utwór, z niezwykle szybko wypluwającym z siebie zaangażowany społecznie tekst Arayą jest najjaśniejszym do tej pory punktem płyty. Następny w kolejności jest utwór tytułowy, który jest kolejnym zawodem. Sprawia wrażenie nieco wymuszonego, momentami wręcz słuchanie go jest dosyć męczące. Circle of Beliefs również nie jest rewelacyjną kompozycją - jest poprawny, jednak bez jakiegoś szczególnego błysku. SS-
3 jest odrobinę ciekawszy od dwóch poprzedzających go utworów, ale ponownie do pełni szczęścia wiele brakuje. Serenity in Murder zaskakuje rozmytym śpiewem Arayi w zwrotkach i ogólnie rzecz biorąc jest ciekawym kawałkiem, któremu jednak również brakuje wiele do ideału.
213 jest chyba najciekawiej zbudowaną kompozycją na albumie, zaczyna się spokojnie, by później przejść w dość dynamiczny utwór ze zwolnieniem w końcówce. Kolejny tekst zainspirowany seryjnym zabójcą, tym razem na tapecie Jeffrey Dahmer. Ostatni na płycie utwór to Mind Control, który w zasadzie przypomina strukturą Cleanse the Soul z South of Heaven - szybki utwór bez większej historii. Podsumowując należy zauważyć, że forma zespołu zdecydowanie spadła, a estetyka z dwóch poprzednich albumów już trochę się wyczerpała. Nie jest to co prawda całkowicie zły album - przy całej swojej przeciętności miewa przebłyski, jednak Slayer ewidentnie potrzebował zmian.
Ocena:
6,5/10
Undisputed Attitude z
1996 roku to zbiór coverów. I to nie jakichś przypadkowych coverów, lecz jest to album tematyczny - Slayer bierze się za utwóry punkrockowe. Efektem tego działania jest energetyczna bomba, pełna króciutkich, niezwykle szybkich utworów. Są tu kawałki z repertuaru Verbal Abuse, Minor Threat, D.R.I., a nawet znalazło się miejsce dla kompozycji The Stooges z debiutanckiego albumu (jednak z przerobionym tekstem i zmienionym tytułem - I Wanna Be Your Dog stał się I'm Gonna Be Your God). Dwie kompozycje pochodzą z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, a ich autorem jest Jeff Hanneman - to Can't Stand You oraz Ddamm. Płyta kończy się jedyną autorską, premierową kompozycją zespołu. I utwór ten zdecydowanie różni się stylistycznie od reszty - jest utrzymany w bardzo wolnym tempie. Na szczęście jednak nie jest nudny i przy całej swojej powolności wciąga słuchacza i pozostawia po sobie dobre wrażenie. Dało to nadzieję na poprawę po średniej Divine Intervention. Albumu słucha się znakomicie i jest to pozycja na pewno warta polecenia.
Ocena:
8/10
Dość nietypowa okładka i brak starego logo zespołu zwiastował zmiany. I faktycznie, Slayer poszukał nowych rozwiązań. Diabolus in Musica, bo tak nazywa się płyta z
1998 roku, to nowy rozdział w historii zespołu. Rozpoczynający album Bitter Peace to doskonała kompozycja, ze znakomitym intrem, przechodzącym w dynamiczny, pełen energii utwór. W porównaniu z Killing Fields z poprzedniego longpleja... w zasadzie, nie ma porównania - "otwieracz" z Diabolus in Musica jest zdecydowanie lepszym utworem od swego poprzednika z Divine Intervention i zdecydowanie lepiej nastawia słuchacza do kolejnych minut spędzonych z muzyką Slayera. Death's Head zaczyna się ciekawie jak na "Zabójcę", słychać dużo basu, a cała kompozycja również pozostawia po sobie niezłe wrażenie. Stain of Mind z kolei niesamowicie "buja", a Tom Araya w zwrotkach niemal... rapuje! I tu właśnie dochodzimy do punktu spornego - twardogłowi fani klasycznego thrashu prezentowanego przez zespół jeszcze do Divine Intervention zarzucają Diabolus in Musica inspiracje hardrcore'm, industrialem, a nawet świętującym ogromne sukcesy w tym czasie nu-metalem. I tak jak nie za bardzo rozumiem ostatni z tych zarzutów, tak dwa poprzednie raczej widziałbym w kategoriach zalety - Slayer zdecydowanie odświeżył swoje brzmienie, a przede wszystkim spróbował w końcu czegoś nowego - rozwinął się, co zaowocowało naprawdę przyjemnym albumem. Zaś sam Stain of Mind, o którym była mowa, to pełna energii petarda, jeden z najjaśniejszych punktów albumu. Kolejny utwór, Overt Enemy, jest utrzymany w tempach wolnych, przez co nie dostarcza tyle energii co pierwsze trzy kawałki, jednak również jest dość przyjemny w odbiorze. Perversions of Pain to szybkie zwrotki i refren w ślimaczym tempie, jednak to kolejny utwór, który można zaliczyć na plus. Love to Hate nie zapada tak bardzo w pamięć, zaś Desire to spokojnie rozpoczynająca się kompozycja z przesterowanym wokalem w refrenie. Następujące po niej trzy kawałki - In the Name of God, Scrum i Screaming from the Sky to kolejne trzy porcje energii, pełne świetnych partii wokalnych i znakomicie "bujające". Wicked, będący bonusem na europejskim wydaniu płyty, to sześciominutowa kompozycja pełna charakterystycznego dla płyty groove'u. Point to z kolei przyspieszenie na sam koniec, nawiązanie do bardziej thrashowych dokonań zespołu. Ogólnie rzecz biorąc Diabolus in Musica to zdecydowany progres względem Divine Intervention, i jakkolwiek nie jest tak doskonałym albumem jak pierwsze pięć dokonań zespołu, jest jednak krokiem w dobrą stronę.
Ocena:
7,5/10
Docieramy do prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnego w świecie fanów zespołu dzieła "zabójcy". I nawet nie chodzi tu o okładkę, która w sklepach musiała być przesłonięta neutralnym światopoglądowo, białym kartonikiem. God Hates Us All, bo o tej płycie mowa, pojawił się w sprzedaży
11 września 2001 roku. Jaka to data, wszyscy oczywiście wiemy, ale należy zauważyć, że w ciężkiej muzyce przełomu tysiącleci dominował nu-metal. I tak jak w przypadku poprzedniego albumu, tak i teraz pojawiały się ogromne zarzuty, że zespół się "sprzedał", nagrywając album wpisujący się w ramach tego dosyć mainstreamowego gatunku. Cóż, głupich (a także głuchych) nie sieją. Sama płyta jednak to najlepsze, co zespół dał swoim fanom od
11 lat. Intro, Darkness of Christ, wprowadza słuchacza płynnie do Disciple, pierwszej prawdziwej kompozycji na płycie, i zarazem najlepszego utworu, jaki zespół nagrał od Seasons in the Abyss. Niesamowita dawka energii, szybkość, dynamika, zmiany tempa, świetne riffy, to jedne z zalet tego fantastycznie rozwijającego się utworu. Stał się on punktem obowiązkowym koncertów zespołu i jest to w stu procentach zrozumiała decyzja. Doskonałość. God Send Death to również zmiany tempa i mnóstwo charakterystycznych linii wokalnych, kolejny utwór zdecydowanie na plus. Dynamiczny New Faith to bardzo skoncentrowany utwór, nie dający słuchaczowi czasu na odpoczynek, płynnie przechodzący z jednego motywu w drugi, aż do "rozmycia" w środkowej części przed solówką. Kolejny znakomity kawałek, bardzo niedoceniony. Cast Down jest trochę mniej spektakularny, jednak również dobrze się trzyma w tak mocnej stawce. Threshold to kolejny utwór z gatunku "bujających", z szarpanym riffem i niemal rapującym Arayą. Świetny refren! Jesteśmy niemal w połowie płyty, a tu ciągle brak słabych punktów! Takim punktem nie jest też Exile, następna pozycja pełna dynamiki i energii. Seven Faces to zdecydowane zwolnienie, jednak nie jest to wada tej kompozycji. Jest to utwór zdecydowanie udany, bardzo ciekawy, z interesującą partią "mówioną". Bloodline nagrany został na potrzebę ścieżki dźwiękowej do filmu Dracula 2000. Jest to chyba największy "przebój" tej płyty, bardzo chwytliwy, jednak nie tak ciekawy jak np. pierwsze trzy utwory (nie licząc intra). Deviance to, podobnie jak Seven Faces, utwór zagrany w wolnym tempie, z dość nietypowymi sposobami podawania tekstu przez Arayę, jednak to prawdopodobnie najsłabsza kompozycja na albumie. Ale na pewno nie słaba! War Zone z kolei to agresywny atak, niosący ze sobą dawkę energii wprost nie do opisania. Niesamowite, że faceci, którzy nagrali dosyć nużący Divine Intervention, byli w stanie napisać i nagrać taką bombę. Here Comes the Pain to kolejny po Bloodline utwór pochodzący ze wcześniejszych sesji nagraniowych, co trochę słychać. Nie jest na pewno zły, w ciekawy sposób manipuluje napięciem i tempem. Ostatni na albumie Payback to rekord w historii zespołu pod względem użycia słowa "fuck", które często i gęsto pojawia się w tekście tego niesamowicie szybkiego i pełnego życia utworu. Jeden z moich ulubionych na płycie z całą pewnością, można go postawić obok War Zone w kategorii "petarda". Generalnie rzecz biorąc, God Hates Us All jest albumem pełnym energii i świadectwem, że Slayer faktycznie poszedł w dobrą stronę. Płyta rozwija pomysły z Diabolus in Musica, ale robi to w sposób dużo bardziej agresywny i dynamiczny, co wychodzi znakomicie.
Ocena:
9/10
Ostatni dotychczas wydany album Slayera to Christ Illusion z 2006 roku. Od God Hates Us All minęło pięć lat, zmienił się też skład zespołu - Dave Lombardo powrócił na swoje stanowisko za zestawem perkusyjnym. Starzy fani oczywiście wiązali z tą zmianą ogromne nadzieje - miało być jak na Seasons in the Abyss, może nawet jak na Reign in Blood. No i faktycznie, zespół bardzo mocno nawiązuje do swoich trzech najlepszych albumów, i robi to całkiem przyzwoicie. Rozpoczynający płytę Flesh Storm to szybki, mocny cios na początek, przywodzący trochę na myśl War Ensemble. Catalyst jest kolejnym dynamicznym kawałkiem, jednak trochę gorszym od otwierającego album. Z kolei walcowaty Skeleton Christ toczący się powoli w kierunku szybszego refrenu to utwór naprawdę udany, choć trochę zbyt dużo "pustych" miejsc można w nim znaleźć - "zagęszczenie" czy skrócenie mogłoby dużo pomóc. Singlowy Eyes of the Insane jest bardzo w porządku, ale bez fajerwerków. Plusem jest przejście w refren, podnoszące napięcie utworu. Jihad, zaczynający się trochę ciekawym, trochę jednak śmiesznym intrem, przechodzi w doskonały, bardzo dynamiczny, skoczny utwór, jeden z najlepszych na płycie. Consfearacy z kolei przebiega bez historii, pasowałby pod tym względem do Divine Intervention - jest poprawnym utworem w dość szybkim tempie, ale bez wyjątkowo chwytliwych, charakterystycznych fragmentów. Catatonic z kolei to udany kawałek utrzymany w wolniejszym tempie, ale do rewelacji brakuje dosyć dużo. Black Serenade to szybki utwór, jednak zdecydowanie za długi, co przy braku specjalnie interesujących fragmentów działa na niekorzyść (na reedycji pojawia się wersja o dwie minuty krótsza, której co prawda nie słyszałem, ale zapewne brzmi lepiej niż wersja na pierwszym wydaniu). Ostatnie dwa utwory to z kolei najlepsze, co album na do zaoferowania. Cult to Slayer w klasycznym wydaniu, kawałek nawiązujący do najlepszych tradycji zespołu, z nutką nowoczesnego Slayera. Aż uśmiech pojawia się na twarzy a nóżka tupie. Zamykający album utwór nosi tytuł Supremist i jest kropką nad i, zostawiającą bardzo dobre wrażenie po przesłuchaniu, a riff około czterdziestej sekundy przywodzi na myśl deathmetalowe zespoły z najwyższej półki! Ogólnie rzecz biorąc, dość udany powrót Lombardo do zespołu, jednak biorąc pod uwagę całość jest to krok do tyłu w rozwoju zespołu i krok do tyłu względem God Hates Us All także pod względem jakości samej muzyki.
Ocena:
7,5/10Jak doskonale widać, Slayer nigdy nie zszedł poniżej pewnego, bardzo wysokiego, poziomu, a ilość klasycznych albumów stawia go w ścisłej czołówce szeroko pojętego metalu. Zespół wpływowy, przez wielu naśladowany, będący inspiracją do całej rzeszy muzyków z kilku podgatunków. Co ciekawe, nawet Tori Amos ma na koncie, co prawda dość mocno przerobiony, cover Slayera. Ostatnimi czasy często można w wielu miejscach spotkać się z krytyką zespołu, ale fakty są takie, że "Zabójca" ciągle jest w niezłej formie, zaś niedawno udostępniony w Internecie utwór, Psychopathy Red, daje nadzieję na album lepszy od Christ Illusion, bardziej dynamiczny i energetyczny. Czego sobie i Wam życzę!