czwartek, 25 grudnia 2008

ENTOMBED - WOLVERINE BLUES

Spodziewaliście się dalszej części rozważań o Monster Magnet? A może w końcu recenzji Reign in Blood? Spokojnie, wszystko będzie, ale najpierw postanowiłem rzucić recenzję jednej z moich ulubionych płyt wszechczasów, dzieło krótkie, ale doskonałe. Swego czasu spore zamieszanie wywołał album Entombed zatytułowany Wolverine Blues z roku 1993, wydany przez Columbia Records (jako jeden z kilku albumów zespołów ze stajni Earache w tym okresie - np. Carcass z albumem Heartwork czy Godflesh z Selfless). Szwedzi, liderzy sceny deathmetalowej w swoim kraju, po przeproszeniu się z oryginalnym wokalistą, L.G. Petrovem (nieobecnym przy nagrywaniu poprzedniego albumu, Clandestine), zaserwowali płytę różniącą się stylistycznie od poprzednich dokonań. Siarczyście brzmiące gitary z Left Hand Path i Clandestine tutaj są ciężkie, nisko zestrojone, a nad płytą unosi się bardzo mocny, rockowy, przebojowy feeling. To już nie jest death metal, a przynajmniej nie czysty death metal. Entombed poszedł krok dalej - to już nowy gatunek, a właściwie misz-masz dwóch gatunków - death'n'roll.

Istnieją dwie wersje albumu, przy czym różnica jest taka, że w jednej z nich znajdziemy w paru utworach sample, zbliżone do tych z Clandestine. Jako, że posiadam wersję "czystą", skupię się właśnie na niej.

Zaczynamy od wyłaniającego się ze sprzężeniowego chaosu utworu zatytułowanego Eyemaster (tu nawiążę do wersji z samplami - na tym właśnie wydaniu wpleciono cytat z Hellraisera III, w którym Pinhead, parodiując Jezusa, wypowiada w kościele kwestię - I am the way). Początek jest dość powolny, ciekawy riff kotłuje się krótko z perkusją, później rytm się uspokaja, aż motyw się kończy i wchodzi kolejny. I zaraz słyszymy, coraz głośniejszy, wokal. L.G. Petrov to klasa sama dla siebie. Głos ochrypły, przepity, mocny, niski, charakterystyczny, i wprost IDEALNY. Idealnie pasuje do brudnego brzmienia albumu, idealnie pasuje do twardej, męskiej muzyki prezentowanej przez Entombed na Wolverine Blues, idealnie pasuje do wykrzykiwania bardzo chwytliwych linii wokalnych. Zwrotka co prawda pędzi na łeb, na szyję, bardzo bezkompromisowo, ale za chwilę mamy refren. Zostaje w głowie na długi czas, jest naprawdę przepotężny. Solówki wpasowane idealnie. Mamy też mostek przed ostatnim, trzecim refrenem. Trochę ponad trzy minuty mijają błyskawicznie, a my jesteśmy w następnym utworze.

Rotten Soil zaczyna minimalnie przed resztą zespołu Nicke Andersson. I trzeba zaznaczyć, że jego postawa jest nieprawdopodobna. Perkusja napędza utwory, Nicke gra ze sporą wyobraźnia i, gdzie to możliwe, wtrąca wiele smaczków, niezbyt nachalnych, ale dających się dość łatwo wyłapać. Co się zaś tyczy drugiego kawałka, to jest trochę wolniejszy od otwierającego album, ale na pewno się nie dłuży - oprócz bardzo fajnych zwrotek i genialnego refrenu, jest też spora część poświęcona na fantastyczną "riffiarnię" - aż przyjemnie się tego słucha. Przed drugą częścią "wokalną", po wybrzmieniu ostatnich taktów solówki, słychać szeptane "six, six, six" - bardzo sympatyczny smaczek.

Utwór tytułowy był chyba tym, który mnie wciągnął w ten zespół. Dwie minuty i trzynaście sekund geniuszu. Sprzężenie, brudne brzmienie gitary, dość powolne tempo i miażdzący riff, a do tego doskonała praca perkusji. No i ten głos w zwrotkach. I ten prosty, ale jaki genialny riff w refrenie. Utwór niesamowicie skoncentrowany, ale tak doskonały, że aż ciężko mi go opisać słowami, naprawdę. Majstersztyk, wzór death'n'rollowego grania. Monument.

Demon zaczyna się bardzo charakterystycznie. Wchodzi riff, milknie i krótki wrzask solo L.G. Petrova. W kolejnych taktach to Nicke Andersson ma z kolei pole do popisu. Sam utwór ma bardzo charakterystyczne zwrotki (z "dwoma" głosami Petrova) i, podobnie jak cała reszta, jest naprawdę znakomity. Brak wyraźnego, chwytliwego refrenu sprawia może, że trudniej zapamiętać drugą część kawałka, co nie zmienia faktu, że każdorazowe obcowanie z nim sprawia ogromną przyjemność.

Już półmetek. Contempt jest bardzo powolny, nawet jak na standardy Wolverine Blues. W połączeniu z bardzo dobrze napisanym, mizantropicznym tekstem, wydaje się brzmieć "najpoważniej" z całego albumu. I robi to ogromne wrażenie - gdy Lars-Goran krzyczy Emotionless! Obscene! But a human life don't mean anything to me. It's merely a seed of insanity! - mnie przekonuje. Miód.

Full of Hell z kolei należy do grupy największych hitów albumu. Refren to przykład absolutnego geniuszu - ten riff zatrzymujący się na chwilkę przed wejściem wokalu. No i sam wokal. Wszystko mi pasuje do tej pory na tej płycie, Full of Hell też nie jest wyjątkiem od reguły.

Najzabawniejszym, jeśli tak można ująć sprawę, utworem jest Blood Song. Piosenka o wampirach, z tekstem adekwatnym do tematyki. Bardzo sympatyczny refren, ale to, co wyróżnia ten utwór, to sposób podawania wokali przez Petrova w trzeciej zwrotce. Coś pięknego, to trzeba usłyszeć na własne uszy. Przyspieszenie przed tą właśnie zwrotką też znakomite, podnosi poziom adrenaliny bardzo wyraźnie.

Zbliżamy się do końca, przed nami jeszcze tylko trzy utwory. A każdy z nich, to nowość na tej płycie, znakomity! Najpierw Hollowman, promujący album na wydanej wcześniej EP-ce. Bardzo dobry tekst, bardzo dobre riffy, świetne tempo utworu, wszystko płynie jak należy. No i ten fragment - My hollow eyes are staring down the hole. Jesus, Satan, Hitler, bought my soul - coś pięknego zaprawdę.

Heavens Die to znowu świetne riffy, bardzo dobre zwrotki, charakterystyczny refren (aczkolwiek może nie tak chwytliwy jak wiele innych na płycie). Z racji swojego położenia na liście utworów nie robi aż tak wielkiego wrażenia jak większość poprzedzających go kawałków, niemniej jednak również jest absolutnie znakomity.

Out of Hand to chyba mój drugi ulubieniec na tej płycie, zaraz po utworze tytułowym. W wersji z samplami otwiera go taki sympatyczny dialog: - I am Jesus Christ! - No, you're not. You're dead. Utwór generalnie antyreligijny, antyamerykański - antykretyński, możnaby powiedzieć. Kocham riff po pierwszej zwrotce, w momencie jak Petrov stwierdza: Their flesh begins to rot! Właściwie wszystko jest tu genialne, zwrotki, REFREN (REFREN!!!), riffy, perkusja, wszystko dosłownie. No i ten kończący album okrzyk - FUUUUUUCK!!! Bezcenne.

Same atuty dostrzegam na tym albumie. W trochę ponad pół godziny Entombed daje radę zmieścić tak wiele satysfakcjonującej, brudnej, brutalnej, ale też bardzo przebojowej muzyki, że dla większości zespołów metalowych mogą być wzorem do naśladowania. Od brzmienia, przez pracę perkusji, znakomite riffy, same kompozycje, aż do genialnych wokali Petrova - tutaj wszystko jedzie jak należy. Moim zdaniem tylko jeden album Entombed może podskoczyć do Wolverine Blues, a dwa inne są bardzo blisko. Jakie? O tym się przekonacie w swoim czasie. Tymczasem - brawa na stojąco.

Ocena: 10/10

czwartek, 11 grudnia 2008

MONSTER MAGNET - DOPES TO INFINITY

Zainspirowany niedawnym, doskonałym koncertem zespołu w warszawskiej Stodole, postanowiłem zająć się, moim zdaniem, trzema najlepszymi albumami zespołu Monster Magnet. Ekipa ze stanu New Jersey, dowodzona od niemal dwudziestu lat przez Dave'a Wyndorfa nigdy nie zeszła poniżej pewnego poziomu, jednak trzy płyty wyróżniają się na tle bardzo zacnej dyskografii. Każda z nich wpasowuje się idealnie w okres, w którym została wydana, proporcje narkotyczno-kosmicznych "jazd" i czysto rock'n'rollowych hitów zmieniają się trochę na przestrzeni lat. Na sam początek recenzji albumów wydanych przez niezniszczalnego Dave'a i spółkę skupię się na najlepszym, moim zdaniem, osiągnięciu grupy. Tym albumem jest Dopes to Infinity z 1995 roku. Trzeci pełny album w dorobku zespołu, wydany dwa lata po bardzo dobrym, ale nie rewelacyjnym Superjudge (którego popularność w ogromnym stopniu zabił kwitnący wówczas grunge, ale to kwestia do rozpatrzenia w osobnym artykule), i jest wydawnictwem łączącym "naćpane" klimaty dwóch pierwszych albumów z przebojowością kolejnego albumu - Powertrip. A łączy te dwa muzyczne światy w sposób optymalny, wręcz doskonały.

Zaczynamy od utworu tytułowego, który jakkolwiek nie jest chyba najlepszy w dorobku grupy, to z dużą pewnością mogę powiedzieć, że jest moim ulubionym. Kosmiczne efekty na początku prowadzą do pochodu kilku bardzo prostych, ale jakże chwytających za serce riffów. No i wokal Dave'a... Trzeba przyznać jedno - to chyba w ogóle jeden z lepszych głosów rocka. Mocne słowa? Ale moim zdaniem zdecydowanie uzasadnione. Doskonała barwa, może nie doskonałe wyszkolenie techniczne, ale czyż o to chodzi w tej odmianie muzyki? To nie chór, gość ma mieć jaja i pasować do muzyki granej przez zespół. Ooo, a ta to dopiero ma jaja ;-). Linie wokalne, a także tekst utworu ((I'll) hook you up to the coil of the one, who makes time with the Sun, and who keeps us pumping - beautiful.), mają w sobie coś magicznego, tyle mogę powiedzieć. A już druga część, z piękną melodią zagraną pod teksty śpiewane przez Wyndorfa... Wzruszyłem się. Bardzo przyjemne solówki też się tu znajdują. Utwór wyszedł na singlu, ale nie został niestety doceniony w 1995 roku. Zdecydowanie powinien był zabujać listami przebojów w swoim czasie. A tak, cieszmy się, że słuchając go po latach możemy docenić jego wspaniałość. Usłyszeć ten numer na żywo, otwierający koncert zespołu - niesamowite wrażenie.

Wybrzmiewa Dopes to Infinity i przechodzi płynnie w Negasonic Teenage Warhead, jedyny singiel z płyty, który odniósł jakiś sukces, i chyba najbardziej oczywisty hicior na albumie. Zaczyna się cicho i spokojnie, dwie zwrotki przedzielone są jednak pełnym energii, głośniejszym refrenem. Jest kosmicznie, jest też rock'n'rollowo, kiedy wchodzimy w refren i mostek (a właściwie mostki?). Wszystko pasuje do siebie, wynika z siebie nawzajem, jest płynne. No i znowu fajne teksty (Oh baby, I'm lazy, Oh baby, introduce me to God - czyż nie jest to piękne?). Wracamy na koniec znowu do refenu, ale to nie koniec. Ja zazwyczaj zapuszczam dwa pierwsze utwory ponownie, bo na to zdecydowanie zasługują.

Trzeci numer, Look to Your Orb for the Warning (haha, tytuły kawałków na tej płycie to rzecz do rozważenia osobno, są, jak widać, wyjątkowe), załapał się na ścieżkę dźwiękową do filmu The Matrix 4 lata po wydaniu płyty. Delikatnie się ten utwór zaczyna, aż tu Going down now! - i startujemy. Stonerowy, bujający riff z delikatnym, pływającym wokalem Wyndorfa prowadzi nas do wyciszenia instrumentalnego w refrenie. Powtarzamy drugi raz to samo i mamy do czynienia z solówką. A te są zdecydowanie udane, bez zbędnego pitolenia, trochę melodii, trochę sprzężeń, zupełnie jak cały album - rock'n'roll sąsiadujący z psychodelią. Kawałek trwa sześć i pół minuty, ale nie jest to na pewno czas stracony. Nie jest to co prawda tak wielki przebój jak pierwsze dwa utwory, ale jakby tak spojrzeć, to mało który kawałek jest przebojem. Dużo kosmosu, dużo narkotyków. Down, down, down, down... I lecimy dalej!

All Friends and Kingdom Come - co tu kryć, trzyma dalej wysoki poziom całości. Znowu mamy malutki efekcik na początek, po którym dostajemy pojękującego Dave'a i zwrotkę, której towarzyszą rzadko rozrzucone, wybrzmiewające akordy. Ciszą urzeka początek utworu, ciszą i jakąś mistycznością zarazem. Druga zwrotka ma trochę gęstszą pracę sekcji rytmicznej, prowadzącą do refenu. A jakiż ten jest świetny! 'Cause I can fry you with my eyes, I can blow you to kingdom come, I can take all your friends away. I've got mushroom clouds in my hands (narkotyki, anyone?), and a place in my head for you, better come to the throne today. No i mądre słowa podsumowujące utwór na samym końcu - I'm just not quite right today. Piękny utwór.

Lecimy na kolejną planetę, tym razem jest to Ego, the Living Planet (swoją drogą - jedna z postaci ze świata Marvel). Instrumental ze świetnym, motorycznym riffem przewodnim. Swoją drogą, jego konstrukcja przypomina mi trochę konstrukcję najlepszego (i chyba jedynego przyzwoitego) z kawałka instrumentalnego z Death Magnetic... Hmm, może dlatego mi się ten fragment Suicide & Redemption podobał? Ale wracając do tematu, w połowie utworu pojawia się jedyny fragment z tekstem. Jedno zdanko - I talk to planets, baby! I echo, które najwyraźniej nawdychało się helu. Wracamy do riffu, a w końcowej fazie trwania utwóru zaczynają dominować opętańcze wrzaski Wyndorfa, lekko zamglone i przesterowane. Mocna rzecz, bardzo dobry instrumental, wyzwalający trochę pokładów adrenaliny. Może jednak przydałoby się odrobinę wyciszenia?

I dostajemy to wyciszenie! Blow 'Em Off zaczyna się od wejścia gitary akustycznej, pyka sobie basik, spokojny wokal Wyndorfa. Sympatyczne zwrotki, trochę głośniej w refrenie, ale tak czy tak - kojąco działający kawałek. Słowo "ładny" pasuje jak ulał. Who keeps alive the concept of mom? Lecz po takim uspokojeniu się, słuchacz musi przyjąć na klatę największego kolosa na albumie.

Third Alternative. Pieśń o miłości, nienawiści i seksie, jak podkreśla sam Wyndorf - "makes me wanna cry". Gitarka cicho, nieśmiało sobie pogrywa, druga generuje sprzężenia, jakby niezdecydowane czy rozpocząć ten utwór. Jednak już za chwile sytuacja się stabilizuje i wkraczamy z posępnie brzmiącym riffem do zwrotki. Przesterowany wokal Dave'a melodeklamacją się zajmuje, wygłaszając kolejny doskonały tekst. Spokojna zwrotka kończy się wejściem sekcji rytmicznej i ciężkich, przesterowanych gitar, robi się głośno, doomowo wręcz, a Wyndorf przechodzi do śpiewo-wrzasku. Mocna rzecz, bardzo mocna, robiąca ogromne wrażenie. Druga zwrotka jest przedłużona do pięciu linijek tekstu, a sam refren też jest bardziej rozbudowany. Well I'll stuff myself in the pi of darkness, and I'll slam 'till I can't see home. Dropping off the edge of nowhere, everything I've ever known. Kocham ten utwór bezgranicznie. Trzecia zwrotka to już w ogóle podsumowanie utworu, zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Zredukowane to wszystko do jednej linijki - This is, what you asked for, now this is what you'll get - przy czym you'll get wybrzmiewa w momencie przejścia w refren... Jak dla mnie - proste, ale piękne.

Kontrast. I Control, I Fly to utwór w tempie szybkim utrzymany, i o wiele krótszy od Goliata zwanego Third Alternative. I tak, jak nie należy się w nim doszukiwać jakiegoś szczególnego geniuszu, tak spełnia swoją rolę na albumie wyśmienicie - najkrótszy na płycie kawałek pędzi do przodu, z w miarę chwytliwym refrenem.

King of Mars, czyli numer dziewiąty zaczyna się od refrenu, który ma tekst należący do tych chyba najdziwniejszych na płycie. You can rape the world and be creative now, you can kiss the right side of your brain, oh, they can tell the tarot for the rest of us, and I can crown me Tarzan, king of Mars. I refren ten dominuje w kompozycji, zwrotkę mamy tylko jedną, powtorzenia refrenu - aż trzy. Kolejny, może nie rewelacyjny, ale naprawdę bardzo dobry numer.

Trzeci singiel wykrojony z albumu (nawet ma teledysk) to Dead Christmas. Należy do tych delikatniejszych, bardzo fajne melodie, działa kojąco na słuchacza. Jest to po prostu bardzo ładny, w miarę chwytliwy, rockowy utwór. Słychać też tutaj echa przyszłych albumów - użycie klawiszy przywodzi na myśl See You in Hell z Powertrip, czy też sporą część God Says No. W zasadzie, to jest to utwór nie tylko bardzo ładny - po prostu świetny w swojej kategorii. Jeśli ktoś oczekuje po Monster Magnet ciągłego grzania na przesterze, to może być zawiedziony, jednak ja takie coś kupuję jako urozmaicenie i doskonałe uzupełnienie doskonałej płyty.

W Theme from "Masterburner", drugim utworze instrumentalnym na tej płycie, dzieje się trochę więcej niż na Ego..., i chyba ogólnie jest jeszcze lepszy. Doskonałe riffy, znowu pełno adrenaliny, nie nudzi w najmniejszym nawet stopniu. Prowadzi do ostatniego na płycie utworu, czyli...

Vertigo. Zawrót głowy w rzeczy samej. Słyszałem niedawno opinię, że jest w tym utworze dużo "chaosu". Cóż, nie podzielam tej opinii, akurat chaos jest tutaj złym słowem. Ten numer to przede wszystkim wyciszenie, wyhamowanie po jeździe pełnej wrażeń, po lotach z planety na planetę, po wypaleniu ton marihuany. Mocno zniekształcony głos Wyndorfa szepcze wśród fajnie wyważonego, narkotycznego riffu, delikatnych sprzężeń i efektów wokalnych w tle. Jest kosmos, mnostwo narkotyków, podróż jednak się kończy. Zapewnia o tym też, uspokajającym głosem sam lider - It's ok, it's ok... Doskonały sposób, wieńczący dzieło. Ale jeśli ktoś reaguje alergicznie na rozwiązania rodem z psychodelicznego rocka, to może być znudzony.

Mamy też krótką, instrumentalną, kosmiczno-narkotyczną impresję jako bonus na samym końcu albumu.

Coż mogę powiedzieć. Mam jedno wrażenie - słuchanie tych utworów w innej kolejności, bądź też wyrwanych z kontekstu, zdecydowanie szkodzi samym utworom. Ich układ na płycie jest chyba idealny - najpierw hiciory, przykuwające uwagę słuchacza, później trochę narkotyków, wyciszenie prowadzące do punktu kulminacyjnego - Third Alternative, po którym następuje rozluźnienie, gdyż płyta została rozbita niczym ciężkim młotem. I tak do końca, aż do podsumowującego wszystko Vertigo. Nie mam nic do zarzucenia, Wysoki Sądzie. Jak dla mnie absolut w swojej kategorii, jedna z Płyt Życia. Miłością bezgraniczą ją darzę. I ocena będzie adekwatna do tegoż faktu.

Ocena: 10/10

sobota, 18 października 2008

SLAYER - Przekrojowo

OK, była przeciętna płyta Metalliki, to teraz zajmiemy się najlepszym zespołem thrashowym w historii muzyki - Slayerem. Zespół na początku rywalizował z Hetfieldem i spółką o miano najszybszego i najcięższego (przynajmniej w tej gałęzi metalu), później jednak zespoły poszły w swoich własnych kierunkach. W niniejszym artykule omówię przebieg kariery "Zabójcy", omawiając każdą z wydanych przez zespół płyt.

W 1983 roku wyszedł debiut zatytułowany Show No Mercy. I jakkolwiek okładka może się dziś wydawać dziecinnie głupia, tak zawartość krążka była świetną dawką mającego swoje korzenie w Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, wczesnego thrashu. W momencie wydania był to zdecydowanie album odważny, dziki, szybki, ciężki i brutalny. Amatorsko brzmiąca produkcja nie jest raczej wadą, oddaje bowiem ducha czasów i dodaje dzikiego charakteru albumowi. Co do kompozycji, mamy na wstępie świetny Evil Has No Boundaries, witający słuchacza jazgotliwą solówką i krzykiem wokalisty, Toma Arayi. Świetny, skandowany refren (ciekawostka, wokalnie udziela się w nim... Gene Hoglan), jest najmocniejszą stroną tego utworu. Kolejne trzy kawałki to klasyki, które aż do dzisiaj często przewijają się przez setlistę podczas koncertów Slayera. Pierwszy z nich, The Antichrist, zaczyna się bardzo ciekawym riffem i nie zawodzi do samego końca. Die By the Sword to kolejny pokaz niezłych już na tym etapie kariery umiejętności kompozytorskich zespołu, podobnie Fight 'Till Death, z bardzo ciekawym refrenem. Dwuczęściowy Metal Storm/Face the Slayer jest mniej ciekawy od poprzedzających go utworów, ale już następny jest prawdopodobnie najlepszy na płycie. Black Magic, bo o nim mowa, ma wszystko to, czego można oczekiwać po utworze Slayera - doskonałe riffy, dobre linie wokalne, solidna praca perkusji. Niesamowity klasyk. Tormentor to utwór utrzymany w średnim tempie, z bardzo interesującymi liniami wokalnymi, zarówno w zwrotkach, jak i refrenie. Niedoceniony utwór, który zasługuje na uznanie. The Final Command to pokaz szybkości, prosty, pędzący do przodu utwór, może niezbyt spektakularny, ale jako preludium do późniejszych dokonań zespołu sprawdza się bardzo solidnie. Kolejny utwór najlepiej pokazuje, czym inspirowali się muzycy w tamtych czasach, słychać echa NWOBHM. Crionics, bo o nim mowa, to bardzo ciekawy utwór, może nie jest jednym z najlepszych na tym albumie, ale za to jest istotny dla rozwoju zespołu. Ostatni na płycie utwór tytułowy zaczyna się od popisów Dave'a Lombardo, by przerodzić się w kolejny porywający kawałek wczesnego thrash metalu. Świetne zakończenie bardzo dobrej płyty, jednego z najważniejszych debiutów w historii metalu. Jest to album jednak bardzo surowy, zarówno w brzmieniu, kompozycji jak i wykonaniu, styl zespołu miał wykrystalizować się dopiero za kilka lat.

Ocena: 8/10

Po kilku miesiącach, w kwietniu 1984 roku, młodzi muzycy nagrali trzy utwory. Materiał to krótki, bo niespełna czternastominutowy, ale jakże istotny dla rozwoju zespołu, który dojrzewa w sposób ze wszech miar ewidentny. Trzy kompozycje zawarte na tej EPce to krok naprzód w porównaniu z debiutanckim albumem. Rozpoczynający minialbum utwór Chemical Warfare wita doskonałym riffem, najpierw jedna gitara, później dołącza druga, prowadzącym do szybkiego, bezlitośnie pędzącego naprzód thrashmetalowego majstersztyku. Na tym etapie twórczości zespołu to zdecydowanie największe osiągnięcie, dające pojęcie o przyszłej potędze bandu. Utwór dosyć długi, sześciominutowy, jednak nie ma tu miejsca na nudę, dzieje się naprawdę sporo dobrego. Albo raczej "złego", gdyż atmosfera towarzysząca nagraniu ma właśnie takie zabarwienie. Tekst znakomicie pasuje do warstwy muzycznej, a głos Toma Arayi z kolei - do tekstu, który wykrzykuje. Chemical Warfare to znakomitość. Kolejne dwa utwory może nie są już tak spektakularne, ale zarówno Captor of Sin, rozpoczynający się typowymi dla Slayera jazgotliwymi solówkami, posiadający świetny, chwytliwy refren, jak również utwór tytułowy, ze swoim zapadającym w pamięć riffem przewodnim, są wyraźnym krokiem naprzód w porównaniu do debiutu.

Ocena: 8,5/10

Kolejny rok, kolejny cios. "Zabójca" nie próżnuje, tym razem nagrywając album zatytułowany Hell Awaits. I jakże genialna jest to nazwa dla takiej kolekcji piekielnych utworów. Okładka przygotowuje słuchacza na podróż do głównej kwatery Belzebuba i jego przyjaciół. W 1985 roku niewielu potrafiło osiągnąc taki poziom dźwiękowego "zła" w tej gałęzi metalu. Sama produkcja, może i nie do końca dopracowana, generuje klimat, którego może pozazdrościć wiele zespołów. Pierwszy utwór, tytułowy Hell Awaits, to utwór ze ścisłej czołówki dyskografii grupy. Z nicości wyłaniają się coraz głośniejsze jęki potępionych, wtórują im głosy skandujące słowa "join us" (puszczone od tyłu), aż w końcu następuje "WELCOME BACK" i intro przechodzi we właściwy utwór, naszpikowany doskonałymi riffami, świetną pracą sekcji rytmicznej i idealnie pasującymi liniami wokalnymi. Utwór trzyma słuchacza w garści, hipnotyzuje, zachwyca. Blisko ideału w swojej klasie. Kill Again jest szybki, brutalny, ale już nie tak genialny jak pierwszy utwór. Następny, At Dawn They Sleep, znów zbliża się niebezpiecznie blisko absolutu w kategorii zabarwionego blackmetalową atmosferą thrashu. Rozwija się nieustannie, aż do doskonałego przejścia z tempa bardzo wolnego do szybkiego przy narastającym skandowaniu "KILL, KILL, KILL!". Miód. Praise of Death to kolejny thrashowy atak, trzymający poziom. Z kolei piąty w kolejności Necrophiliac to mój drugi ulubiony utwór na tym albumie, zaraz po tytułowym. Wszystko tu pasuje, a sam kawałek rozwija się w bardzo interesujący sposób. Crypts of Eternity, najdłuższy na płycie, również wpasował się doskonale w atmosferę albumu. Nie jest najszybszy, co wcale nie ujmuje mu jakości. Ostatni, siódmy, Hardening of the Arteries, to szybki cios na dobicie słuchacza. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków tejże kompozycji, najkrótszej na płycie, wracamy do pierwszych taktów utworu tytułowego - świetny zabieg, zwierający klamrą 37 minut doskonałego wczesnego black/thrashu. Atmosfera, świetne kompozycje, zespół coraz bardziej dojrzały.

Ocena: 9/10

W 1986 wychodzi album powstały we współpracy z Rickiem Rubinem, producentem znanym wówczas głównie ze sceny hiphopowej. Pod jego nadzorem, Tom Araya, Jeff Hanneman, Kerry King oraz Dave Lombardo, osiągnęli absolutny szczyt swojej kariery. Stworzyli album idealny, definiujący gatunek, stawiający poprzeczkę niezwykle wysoko zarówno dla siebie, jak i innych zespołów. Płytę, która przyspieszyła rozwój jeszcze bardziej ekstremalnych gałęzi metalu. Pełną doskonałych riffów, zwariowanych solówek, pełnej pasji i energii pracy sekcji rytmicznej, a także świetnie pasujących do całości wokali. Płytę, która zabija swoją charakterystyczną szybkością, a także spójnością, przy jednoczesnym zachowaniu wyraźnego, indywidualnego charakteru poszczególnych kompozycji. Album tak doskonały, że zasługuje na osobną recenzję, zdecydowanie obszerniejszą od reszty albumów grupy, pomimo faktu, że... jest najkrótsza z nich (nie licząc oczywiście EP-ki, Haunting the Chapel).

Ocena: 10/10

South of Heaven z roku 1988 to kolejny krok w rozwoju "Zabójcy". Po rozwijającym karkołomne szybkości Reign in Blood, muzycy postanowili trochę zwolnić, co nie było decyzją nietrafną. Już od samego początku wiemy, że zespół jest w formie. Riff witający słuchacza w utworze tytułowym należy do ścisłej czołówki metalu w ogóle, jest niesamowicie charakterystyczny, chwytliwy, wprowadzający do rewelacyjnej kompozycji. Utwór kompletny, wpisujący się w tradycję doskonałych "otwieraczy". W koncówce słyszymy sprzężenia, które płynnie przechodzą w drugi, antyaborcyjny w wymowie, utwór, zatytułowany Silent Scream. Ogromne pole do popisu ma tutaj Dave Lombardo, grający szybko i z ogromną fantazją. Tom Araya z kolei jest mniej "jadowity" niż na poprzednich albumach, jego wokale są zdecydowanie bardziej stonowane. Jest to na pewno ciekawa odmiana, a także znak, że zespół ciągle szuka nowych rozwiązań, zamiast osiąść na laurach po doskonałym poprzednim albumie. Trzeci utwór to Live Undead, rozwijający się z dość wolnej kompozycji, w której napięcie nieustannie narasta, aż do osiągnięcia punktu kulminacyjnego, w którym słyszymy wysoki pisk wokalisty, zapowiadający przyspieszenie w samej końcówce. Naprawdę znakomity to kawałek, utrzymujący niezwykle wysoki do tej pory poziom płyty. Behind the Crooked Cross to solidny, thrashowy utwór w średnim tempie, z przyjemnym refrenem, jednak nie ma już tego geniuszu, co w pierwszych trzech kompozycjach. Następna jednak, zatytułowana Mandatory Suicide, to koncertowy klasyk nawet dzisiaj, bardzo zasłużenie zresztą. Koncówka to melodeklamacja Arayi, opisującego dramatyczną sytuację na froncie głosem sprawiającym wrażenie zobojętniałego. Ghosts of War zaczyna się ciszej od reszty albumu, dopiero po wybrzmieniu początkowych solówek, przed wejściem wokalu poziom głośności się podnosi. Dynamiczny to utwór, w którym wokal brzmi trochę bardziej agresywnie niż w kilku wcześniejszych utworach. W ponadtrzyminutowym Read Between the Lies dzieje się sporo, jest to kompozycja bardzo ciekawie się rozwijająca, może nie tak przebojowa, jak utwór tytułowy czy Mandatory Suicide, ale na pewno warta uwagi. Cleanse the Soul to z kolei pokaz szybkości, jednak nie tak satysfakcjonujący jak Silent Scream, a także chyba najsłabszy na płycie utwór. Cover utworu Judas Priest, Dissident Aggressor, to bardzo porządnie wykonana przeróbka bardzo dobrej kompozycji, a w miejsce wysokich rejestrów Roba Halforda w refrenie oryginału słyszymy gitarę. I bardzo dobrze, a Tom Araya najwyraźniej doszedł do, jak najbardziej słusznego, wniosku, że w "górkach" jego głos nie brzmi wystarczająco dobrze, by próbować się tam poruszać. Slayer oddaje w tym kawałku hołd jednej ze swoich największych inspiracji. Ostatni zaś utwór, Spill the Blood, jest utrzymany w wolnym tempie, a zaczyna się od partii gitary akustycznej - rzadkość w dyskografii zespołu. Jako wyciszenie na koniec jest to pozycja znakomita, wieńcząca dzieło. South of Heaven jest płytą znakomitą, drugą najlepszą w historii zespołu płytę.

Ocena: 10/10

Kolejne dwa lata minęły, nim słuchacze dostali od czwórki piątą płytę długogrającą z premierowym materiałem. Tym albumem był w 1990 roku Seasons in the Abyss. I tak jak poprzedni, South of Heaven, był zwolnieniem w stosunku do Reign in Blood, tak nowy album wydaje się łączyć cechy dwóch poprzedników. I robi to w znakomitym stylu. Utwór otwierający całość jak zwykle robi znakomite wrażenie na początek i daje nadzieję na więcej. War Ensemble to doskonała praca każdego elementu zespołu, kompozycja dynamiczna, z ciekawym zwolnieniem w środkowej sekcji. Kolejny kawałek, Blood Red, nie jest zwykle wymieniany wśród najlepszych w dorobku zespołu, jednak zawsze należał do moich ulubionych. Najkrótszy na płycie, pasowałby swoim tempem i barwą głosu wokalisty na South of Heaven, zaś riff przewodni jest wyjątkowo zgrabny i chwytliwy. Niepozorny, ale doskonały utwór, po którym następuje trochę szybszy Spirit in Black. Trochę nudne jest czytanie o samych udanych kompozycjach, jednak nie da się inaczej ocenić tego utworu. Expendable Youth to z kolei kawałek utrzymany w wolnym tempie, solidny, ale nie rewelacyjny. Po nim przechodzimy jednak do jednego z najbardziej rozpoznawalnych riffów w dziejach Slayera, a jest nim motyw przewodni z kompozycji numer pięć na Seasons in the Abyss, czyli Dead Skin Mask. Tekst oparty jest na historii seryjnego mordercy Ed'a Gein'a z Wisconsin, którego niewątpliwie niecodzienna osoba zainspirowała twórców filmów takich jak Psycho, The Texas Chainsaw Massacre, czy tez The Silence of the Lambs. Pod względem muzycznym jest to zdecydowanie bardzo udany utwór, który jest jednym z koncertowych faworytów zarówno zespołu, jak i publiczności. Hallowed Point, składający się jakby z dwóch segmentów, przyspiesza tempo albumu w bardzo sympatyczny sposób, będąc zgrabnym, dynamicznym utworem z bardzo dobrymi liniami wokalnymi. Skeletons of Society, zaliczający się do najwolniejszych utworów na tej płycie, jest zdecydowanie bardziej udany od np. Expendable Youth. Temptation i Born of Fire to z kolei szybkie, dynamiczne kawałki, pierwszy z nich posiada charakterystyczne dwie ścieżki wokalu wchodzące jedna po drugiej w zwrotkach, zaś druga po prostu pędzi do przodu, nawiązując w pewnym zakresie do estetyki Reign in Blood. Po nich następuje znakomite, trochę "wschodnio" brzmiące intro utworu tytułowego, będącego chyba najlepszą kompozycją na płycie. Doskonałe riffy, świetne przejścia między taktami w wykonaniu Lombardo, no i rewelacyjny, niesamowicie zapadający w pamięć refren czynią Seasons in the Abyss jednym z najlepszych klasycznych dzieł Slayera i doskonale kończą płytę, która swoich poziomem nie przewyższa co prawda dwóch poprzednich albumów, jednak jest prawie tak samo doskonała. Na uwagę załuguje również teledysk do tytułowej kompozycji, nakręcony w Egipcie, przy Wielkich Piramidach.

Ocena: 9,5/10

Między wydaniem Seasons in the Abyss i Divine Intervention minęły aż cztery lata. W międzyczasie Dave Lombardo, który już przed South of Heaven wykazywał tendencje do opuszczania zespołu, pożegnał się z kolegami na dobre. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Paul Bostaph z zespołu Forbidden, solidnych thrashmetalowych wyrobników z zachodniego wybrzeża. Już z jego udziałem nagrana została szósta płyta "Zabójcy". Rozpoczyna się dosyć niemrawo, co prawda na początek Killing Fields nowy perkusista daje znać o swojej obecności, jednak utrzymany w średnim tempie utwór nie zachwyca. Przyspieszenie w końcowce trochę ratuje obraz całości, jednak jest to pierwszy w historii zespołu "otwieracz", który nie nastraja zbyt pozytywnie do reszty albumu. Drugi w kolejności Sex, Murder, Art to niespełna dwuminutowy, bardzo szybki utwór, solidny, jednak daleko mu do poziomu szybszych kompozycji z poprzednich trzech albumów. Trzeci, Fictional Reality, również nie zachwyca, nie zapada w pamięć. Dopiero czwarty w kolejności Dittohead staje niemal w stu procentach na wysokości zadania. Dynamiczny utwór, z niezwykle szybko wypluwającym z siebie zaangażowany społecznie tekst Arayą jest najjaśniejszym do tej pory punktem płyty. Następny w kolejności jest utwór tytułowy, który jest kolejnym zawodem. Sprawia wrażenie nieco wymuszonego, momentami wręcz słuchanie go jest dosyć męczące. Circle of Beliefs również nie jest rewelacyjną kompozycją - jest poprawny, jednak bez jakiegoś szczególnego błysku. SS-3 jest odrobinę ciekawszy od dwóch poprzedzających go utworów, ale ponownie do pełni szczęścia wiele brakuje. Serenity in Murder zaskakuje rozmytym śpiewem Arayi w zwrotkach i ogólnie rzecz biorąc jest ciekawym kawałkiem, któremu jednak również brakuje wiele do ideału. 213 jest chyba najciekawiej zbudowaną kompozycją na albumie, zaczyna się spokojnie, by później przejść w dość dynamiczny utwór ze zwolnieniem w końcówce. Kolejny tekst zainspirowany seryjnym zabójcą, tym razem na tapecie Jeffrey Dahmer. Ostatni na płycie utwór to Mind Control, który w zasadzie przypomina strukturą Cleanse the Soul z South of Heaven - szybki utwór bez większej historii. Podsumowując należy zauważyć, że forma zespołu zdecydowanie spadła, a estetyka z dwóch poprzednich albumów już trochę się wyczerpała. Nie jest to co prawda całkowicie zły album - przy całej swojej przeciętności miewa przebłyski, jednak Slayer ewidentnie potrzebował zmian.

Ocena: 6,5/10

Undisputed Attitude z 1996 roku to zbiór coverów. I to nie jakichś przypadkowych coverów, lecz jest to album tematyczny - Slayer bierze się za utwóry punkrockowe. Efektem tego działania jest energetyczna bomba, pełna króciutkich, niezwykle szybkich utworów. Są tu kawałki z repertuaru Verbal Abuse, Minor Threat, D.R.I., a nawet znalazło się miejsce dla kompozycji The Stooges z debiutanckiego albumu (jednak z przerobionym tekstem i zmienionym tytułem - I Wanna Be Your Dog stał się I'm Gonna Be Your God). Dwie kompozycje pochodzą z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, a ich autorem jest Jeff Hanneman - to Can't Stand You oraz Ddamm. Płyta kończy się jedyną autorską, premierową kompozycją zespołu. I utwór ten zdecydowanie różni się stylistycznie od reszty - jest utrzymany w bardzo wolnym tempie. Na szczęście jednak nie jest nudny i przy całej swojej powolności wciąga słuchacza i pozostawia po sobie dobre wrażenie. Dało to nadzieję na poprawę po średniej Divine Intervention. Albumu słucha się znakomicie i jest to pozycja na pewno warta polecenia.

Ocena: 8/10

Dość nietypowa okładka i brak starego logo zespołu zwiastował zmiany. I faktycznie, Slayer poszukał nowych rozwiązań. Diabolus in Musica, bo tak nazywa się płyta z 1998 roku, to nowy rozdział w historii zespołu. Rozpoczynający album Bitter Peace to doskonała kompozycja, ze znakomitym intrem, przechodzącym w dynamiczny, pełen energii utwór. W porównaniu z Killing Fields z poprzedniego longpleja... w zasadzie, nie ma porównania - "otwieracz" z Diabolus in Musica jest zdecydowanie lepszym utworem od swego poprzednika z Divine Intervention i zdecydowanie lepiej nastawia słuchacza do kolejnych minut spędzonych z muzyką Slayera. Death's Head zaczyna się ciekawie jak na "Zabójcę", słychać dużo basu, a cała kompozycja również pozostawia po sobie niezłe wrażenie. Stain of Mind z kolei niesamowicie "buja", a Tom Araya w zwrotkach niemal... rapuje! I tu właśnie dochodzimy do punktu spornego - twardogłowi fani klasycznego thrashu prezentowanego przez zespół jeszcze do Divine Intervention zarzucają Diabolus in Musica inspiracje hardrcore'm, industrialem, a nawet świętującym ogromne sukcesy w tym czasie nu-metalem. I tak jak nie za bardzo rozumiem ostatni z tych zarzutów, tak dwa poprzednie raczej widziałbym w kategoriach zalety - Slayer zdecydowanie odświeżył swoje brzmienie, a przede wszystkim spróbował w końcu czegoś nowego - rozwinął się, co zaowocowało naprawdę przyjemnym albumem. Zaś sam Stain of Mind, o którym była mowa, to pełna energii petarda, jeden z najjaśniejszych punktów albumu. Kolejny utwór, Overt Enemy, jest utrzymany w tempach wolnych, przez co nie dostarcza tyle energii co pierwsze trzy kawałki, jednak również jest dość przyjemny w odbiorze. Perversions of Pain to szybkie zwrotki i refren w ślimaczym tempie, jednak to kolejny utwór, który można zaliczyć na plus. Love to Hate nie zapada tak bardzo w pamięć, zaś Desire to spokojnie rozpoczynająca się kompozycja z przesterowanym wokalem w refrenie. Następujące po niej trzy kawałki - In the Name of God, Scrum i Screaming from the Sky to kolejne trzy porcje energii, pełne świetnych partii wokalnych i znakomicie "bujające". Wicked, będący bonusem na europejskim wydaniu płyty, to sześciominutowa kompozycja pełna charakterystycznego dla płyty groove'u. Point to z kolei przyspieszenie na sam koniec, nawiązanie do bardziej thrashowych dokonań zespołu. Ogólnie rzecz biorąc Diabolus in Musica to zdecydowany progres względem Divine Intervention, i jakkolwiek nie jest tak doskonałym albumem jak pierwsze pięć dokonań zespołu, jest jednak krokiem w dobrą stronę.

Ocena: 7,5/10

Docieramy do prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjnego w świecie fanów zespołu dzieła "zabójcy". I nawet nie chodzi tu o okładkę, która w sklepach musiała być przesłonięta neutralnym światopoglądowo, białym kartonikiem. God Hates Us All, bo o tej płycie mowa, pojawił się w sprzedaży 11 września 2001 roku. Jaka to data, wszyscy oczywiście wiemy, ale należy zauważyć, że w ciężkiej muzyce przełomu tysiącleci dominował nu-metal. I tak jak w przypadku poprzedniego albumu, tak i teraz pojawiały się ogromne zarzuty, że zespół się "sprzedał", nagrywając album wpisujący się w ramach tego dosyć mainstreamowego gatunku. Cóż, głupich (a także głuchych) nie sieją. Sama płyta jednak to najlepsze, co zespół dał swoim fanom od 11 lat. Intro, Darkness of Christ, wprowadza słuchacza płynnie do Disciple, pierwszej prawdziwej kompozycji na płycie, i zarazem najlepszego utworu, jaki zespół nagrał od Seasons in the Abyss. Niesamowita dawka energii, szybkość, dynamika, zmiany tempa, świetne riffy, to jedne z zalet tego fantastycznie rozwijającego się utworu. Stał się on punktem obowiązkowym koncertów zespołu i jest to w stu procentach zrozumiała decyzja. Doskonałość. God Send Death to również zmiany tempa i mnóstwo charakterystycznych linii wokalnych, kolejny utwór zdecydowanie na plus. Dynamiczny New Faith to bardzo skoncentrowany utwór, nie dający słuchaczowi czasu na odpoczynek, płynnie przechodzący z jednego motywu w drugi, aż do "rozmycia" w środkowej części przed solówką. Kolejny znakomity kawałek, bardzo niedoceniony. Cast Down jest trochę mniej spektakularny, jednak również dobrze się trzyma w tak mocnej stawce. Threshold to kolejny utwór z gatunku "bujających", z szarpanym riffem i niemal rapującym Arayą. Świetny refren! Jesteśmy niemal w połowie płyty, a tu ciągle brak słabych punktów! Takim punktem nie jest też Exile, następna pozycja pełna dynamiki i energii. Seven Faces to zdecydowane zwolnienie, jednak nie jest to wada tej kompozycji. Jest to utwór zdecydowanie udany, bardzo ciekawy, z interesującą partią "mówioną". Bloodline nagrany został na potrzebę ścieżki dźwiękowej do filmu Dracula 2000. Jest to chyba największy "przebój" tej płyty, bardzo chwytliwy, jednak nie tak ciekawy jak np. pierwsze trzy utwory (nie licząc intra). Deviance to, podobnie jak Seven Faces, utwór zagrany w wolnym tempie, z dość nietypowymi sposobami podawania tekstu przez Arayę, jednak to prawdopodobnie najsłabsza kompozycja na albumie. Ale na pewno nie słaba! War Zone z kolei to agresywny atak, niosący ze sobą dawkę energii wprost nie do opisania. Niesamowite, że faceci, którzy nagrali dosyć nużący Divine Intervention, byli w stanie napisać i nagrać taką bombę. Here Comes the Pain to kolejny po Bloodline utwór pochodzący ze wcześniejszych sesji nagraniowych, co trochę słychać. Nie jest na pewno zły, w ciekawy sposób manipuluje napięciem i tempem. Ostatni na albumie Payback to rekord w historii zespołu pod względem użycia słowa "fuck", które często i gęsto pojawia się w tekście tego niesamowicie szybkiego i pełnego życia utworu. Jeden z moich ulubionych na płycie z całą pewnością, można go postawić obok War Zone w kategorii "petarda". Generalnie rzecz biorąc, God Hates Us All jest albumem pełnym energii i świadectwem, że Slayer faktycznie poszedł w dobrą stronę. Płyta rozwija pomysły z Diabolus in Musica, ale robi to w sposób dużo bardziej agresywny i dynamiczny, co wychodzi znakomicie.

Ocena: 9/10

Ostatni dotychczas wydany album Slayera to Christ Illusion z 2006 roku. Od God Hates Us All minęło pięć lat, zmienił się też skład zespołu - Dave Lombardo powrócił na swoje stanowisko za zestawem perkusyjnym. Starzy fani oczywiście wiązali z tą zmianą ogromne nadzieje - miało być jak na Seasons in the Abyss, może nawet jak na Reign in Blood. No i faktycznie, zespół bardzo mocno nawiązuje do swoich trzech najlepszych albumów, i robi to całkiem przyzwoicie. Rozpoczynający płytę Flesh Storm to szybki, mocny cios na początek, przywodzący trochę na myśl War Ensemble. Catalyst jest kolejnym dynamicznym kawałkiem, jednak trochę gorszym od otwierającego album. Z kolei walcowaty Skeleton Christ toczący się powoli w kierunku szybszego refrenu to utwór naprawdę udany, choć trochę zbyt dużo "pustych" miejsc można w nim znaleźć - "zagęszczenie" czy skrócenie mogłoby dużo pomóc. Singlowy Eyes of the Insane jest bardzo w porządku, ale bez fajerwerków. Plusem jest przejście w refren, podnoszące napięcie utworu. Jihad, zaczynający się trochę ciekawym, trochę jednak śmiesznym intrem, przechodzi w doskonały, bardzo dynamiczny, skoczny utwór, jeden z najlepszych na płycie. Consfearacy z kolei przebiega bez historii, pasowałby pod tym względem do Divine Intervention - jest poprawnym utworem w dość szybkim tempie, ale bez wyjątkowo chwytliwych, charakterystycznych fragmentów. Catatonic z kolei to udany kawałek utrzymany w wolniejszym tempie, ale do rewelacji brakuje dosyć dużo. Black Serenade to szybki utwór, jednak zdecydowanie za długi, co przy braku specjalnie interesujących fragmentów działa na niekorzyść (na reedycji pojawia się wersja o dwie minuty krótsza, której co prawda nie słyszałem, ale zapewne brzmi lepiej niż wersja na pierwszym wydaniu). Ostatnie dwa utwory to z kolei najlepsze, co album na do zaoferowania. Cult to Slayer w klasycznym wydaniu, kawałek nawiązujący do najlepszych tradycji zespołu, z nutką nowoczesnego Slayera. Aż uśmiech pojawia się na twarzy a nóżka tupie. Zamykający album utwór nosi tytuł Supremist i jest kropką nad i, zostawiającą bardzo dobre wrażenie po przesłuchaniu, a riff około czterdziestej sekundy przywodzi na myśl deathmetalowe zespoły z najwyższej półki! Ogólnie rzecz biorąc, dość udany powrót Lombardo do zespołu, jednak biorąc pod uwagę całość jest to krok do tyłu w rozwoju zespołu i krok do tyłu względem God Hates Us All także pod względem jakości samej muzyki.

Ocena: 7,5/10

Jak doskonale widać, Slayer nigdy nie zszedł poniżej pewnego, bardzo wysokiego, poziomu, a ilość klasycznych albumów stawia go w ścisłej czołówce szeroko pojętego metalu. Zespół wpływowy, przez wielu naśladowany, będący inspiracją do całej rzeszy muzyków z kilku podgatunków. Co ciekawe, nawet Tori Amos ma na koncie, co prawda dość mocno przerobiony, cover Slayera. Ostatnimi czasy często można w wielu miejscach spotkać się z krytyką zespołu, ale fakty są takie, że "Zabójca" ciągle jest w niezłej formie, zaś niedawno udostępniony w Internecie utwór, Psychopathy Red, daje nadzieję na album lepszy od Christ Illusion, bardziej dynamiczny i energetyczny. Czego sobie i Wam życzę!

niedziela, 5 października 2008

METALLICA - DEATH MAGNETIC


No cóż, nie jest to może najbardziej oryginalna pozycja do rozpoczęcia popełniania recenzji, ale, jako że to najgłośniejsza (sic!) płyta ostatnich tygodni, sama prosi się o ocenienie. I to rzetelne, bo to, pomimo ostatnich osiągnięć, jeden z najważniejszych zespołów rockowych w historii. Balonik pod tytułem Death Magnetic był pompowany do granic wytrzymałości na długo przed premierą. Oczekiwania, szczególnie wśród zwolenników dokonań do ...And Justice For All, były ogromne, jako, że zespół szumnie zapowiadał powrót do korzeni (w zasadzie to samo mówili przed St. Anger, ale to inna historia). Czy album okazał się przełomowym, nawiązującym z powodzeniem do najlepszych dokonań zespołu, czy też może zupełnym niewypałem?

Po tym, jak raczej mało pomysłowe intro przemija, uderza nas... brzmienie! W zasadzie powiedziano już o tym wszystko, ale fani, pomni słynnych koszy na śmieci zamiast werbla na St. Anger byli dobrej myśli, gdy zespół poinformował o współpracy z Rickiem Rubinem przy nowej płycie. Jednak nagranie, niestety pozostawia wiele do życzenia pod względem brzmienia. Jest mało klarowne, w przesadzony sposób przesterowane w momentach, które tego nie wymagają itd. Jest to słuchalne co prawda, ale jednak mogło być pod tym względem, a w zasadzie powinno, zdecydowanie lepiej.

Przejdźmy jednak do samego materiału. Otwierający This Was Just Your Life jest chyba najlepszy na płycie, leci płynnie, wszystko pasuje, ma doskonały refren i zdecydowanie daje nadzieje na udanie spędzony czas na obcowaniu z najnowszym dokonaniem czwórki z Kalifornii. Można się przyczepić do sekcji z solówkami, mogłaby być trochę krótsza, jednak ewidentnie Metallica chciała "przeprosić" krytyków za zupełny brak tychże na poprzednim albumie (co IMHO nie było jego największą wadą). Drugi The End of the Line jest już trochę słabszy, jednak ciągle bardzo poprawny. Niezbyt udana jest środkowa sekcja, niby łagodniejsza, potencjalnie mająca na celu dodania trochę "powietrza" do kompozycji, ale jednak w ostatecznym rozrachunku absolutnie niepotrzebna. Utwór trzeci jest lepszy od poprzedniego, z fajnym, bujającym riffem, sympatycznym pre-refrenem, jednak brzmienie zabija trochę potencjał, sprawiając, że utwór jest trochę przytłumiony. Niemniej jednak, Broken, Beat & Scarred jest kolejnym udanym kawałkiem.

Kolejny na płycie jest pierwszy singiel, The Day That Never Comes. No i cóż, słyszałem już przeróżne opinie na jego temat, jednak moim zdaniem, nie ma zbyt wiele do zaoferowania słuchaczowi. Ewidentna próba nawiązania do takich utworów jak One czy Fade to Black, ze spokojną, balladową sekcją początkową, narastaniem napięcia i rozładowaniem go w końcówce tutaj, niestety, nie sprawdza się. Jedyny naprawdę dobry moment to sympatyczna melodyjka grana pod zwrotką. Im dalej w las, tym gorzej. Denerwująca maniera Hetfielda, wykrzykującego "this I sware" po tysiąckroć prowadzi do prymitywnej galopady a la Iron Maiden ze średnio udanymi solówkami. Lecz nie jest to najbardziej frustrujący moment płyty. Te mają dopiero nadejść.

All Nightmare Long. Boże Święty Kochany, jaki to jest skrajnie nierówny utwór. Poprawne, acz nie rewelacyjne intro przechodzi w złym stylu w zupełnie kwadratowy utwór, upstrzony słabymi riffami i niezbyt chwytliwymi liniami wokalnymi, aż tu nagle... refren! Najlepszy na płycie, doskonały, aż chce się śpiewać razem z Hetfieldem, a nawet riff pod wokalem jest świetny. Cóż z tego, skoro później dochodzimy do kolejnej środkowej sekcji, w której znajdziemy chyba najgorszą solówkę albumu. Często fani Metalliki nie znoszą Slayera, podając za argument rzekomą nieumiejętność wykonywania tego właśnie elementu sztuki gitarowej przez Hannemana i, przede wszystkim, Kinga. No cóż - proponuję przesłuchać uważnie All Nightmare Long i ładnie przeprosić. Na szczęście pod koniec jeszcze raz dostajemy ten rewelacyjny refren.

Kolejne dwa utwory można zapisać raczej na plus. Cyanide, bardzo przyjemny, chwytliwy, niewiele można zarzucić (oprócz może absolutnie niepotrzebnego wyeksponowania basu przed wejściem przewodniego riffu), aż do drugiego refrenu, po którym znowu zaczyna się robić kwadratowo. Lars robi "łup łup łup" i nie dzieje się nic dobrego. Można to nazwać chyba syndromem Death Magnetic, potencjalnie doskonałe utwory są rujnowane przez nieprzystające elementy, burzące naturalny przepływ riffów. Na szczęście w tym wypadku nie trwa to długo i znów dostajemy pod koniec sporą dawkę utworu, który cieszy uszy. The Unforgiven III, oprócz nazwy, niewiele ma wspólnego z dwoma wcześniejszymi częściami "trylogii". I bardzo dobrze, bo po zupełnie nieudanym TU II dostajemy całkiem słuchalny, spokojny utwór. Fortepianowe intro może niepotrzebne, a i reszta utworu mogłaby być spokojnie o 2 minuty krótsza, ale i tak nie jest źle.

The Judas Kiss. Denerwujący riff początkowy przechodzi w przeciętność, aż pojawia się znowu, jak w All Nightmare Long, bardzo dobry refren, nośny, chwytliwy, naprawdę przyzwoity. Lecz później znowu mamy do czynienia z syndromem Death Magnetic.
"Judas lives inside this vow
I've become your new god now"
NAJGORSZY chyba moment płyty. Pośród nudnych, niepotrzebnych, wymuszonych solówek tragiczne wejście wokalu dopełnia czarę goryczy. A szkoda, bo znowu świetny refren został zmarnowany.

Dobrze pamiętamy, że Metallica ma na koncie bardzo dobry Orion i genialny, doskonały The Call of Ktulu, czyli utwór instrumentalny powinien jakiś poziom trzymać. Tymczasem... jeden. JEDEN. TYLKO JEDEN riff z tego całego zalewu wymuszenia, słabości wyróżnia się na plus. O tyle dobrze, że riff ten jest dominującą częścią tej "kompozycji", jednak panuje tu totalny chaos. Suicide & Redemption brzmi jak jakaś nieudana jam session, utwór nagrany wyłącznie po to, żeby Trujillo i Ulrich mogli dostać parę sekund na pokazanie swoich umiejętności. Ale do kwestii "umiejętności" niewysokiego Duńczyka jeszcze wrócę w podsumowaniu.

My Apocalypse zamyka album w stylu... średnim. Przeciętny, nijaki riff, utwór w szybkim tempie, niby nie nuży, aż do... oczywiście, środkowej sekcji. Jest lepsza niż ta w The Judas Kiss np., ale i tak nie ma się czym chwalić. No i ostatni "riff" płyty i wykrzykiwane przez Hetfielda słowa pozostawiają zdecydowany niesmak.

Po bardzo przyjemnym początku robi się dosyć przeciętnie, a co najgorsze, nierówno. Generalnie można, i chyba trzeba, dojść do pewnego zasadniczego wniosku. Płyta jest niesamowicie wykalkulowana. Bo cóż tu mamy? "Hej, mamy nowego basistę, trzeba to pokazać" - fragment Cyanide. Utwór nr 4 na płycie - metalowa półballada, zgodnie z dotychczasową tradycją (Fade to Black, Sanitarium, One, Unforgiven I i II). A do tego TU III. I oczywiście mnóstwo SOLÓWEK. Bo na to fani narzekali. Że nie było. To będziemy męczyć bułę ile się da, napchamy płytę do ponad 70 minut, żeby tym razem nie było narzekania. Oczywiście, próby powrotu do szybkiego łojenia słychać np. w My Apocalypse, ale nie są to najlepsze próby. Zaś Ulrich... no cóż, poza monotonnym łupaniem nie prezentuje sobą nic. Są momenty, w których chciałoby się widziec w Metallice za garami Lombardo, Hoglana czy innego, bardziej kreatywnego perkusistę z okolic thrashowych. Facet nie ma zupełnie pomysłu na granie i już.

Ocena... No, tu jest ciężka sprawa. Bo de facto Death Magnetic to dwie płyty - jedna świetna, z mnóstwem chwytliwych riffów, nośnych refrenów pełnych rockowego feelingu, a druga to wymuszona próba zadowolenia fanów bardziej thrashowych dokonań. Gdyby wywalić z pół godziny materiału, zostawić te elementy, które naprawde zasługują na uwagę, dostalibyśmy naprawde ZNAKOMITĄ płytę Metalliki. A tak, pozostaje niedosyt. Dawno żadna płyta nie wywołała we mnie tak skrajnych odczuć.

I ciągle w głowie słyszę refreny ANL i TJK... a przecież to nie są dobre utwory! Tu właśnie leży paradoks...

5/10

sobota, 4 października 2008

Czas zacząć!

Doszedłem do, IMHO, słusznego wniosku, że jeśli już brać się za recenzje, to na własną rękę. Stąd ten oto blog. Będą się tu pojawiać recenzje wszelakich form uciech zmysłów ludzkich, wizualnych, dźwiękowych, intelektualnych. Najpewniej system ocen będzie 10-punktowy, z dopuszalnymi połówkami.

OK, to tyle na teraz, zobaczymy się później!